środa, 19 czerwca 2019

Integracja cienia.


Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, żyłam sobie ja, która postanowiłam zintegrować swój cień.  Oj, doskonale pamiętam ten dzień. Pamiętam, jak postanowiłam uznać w sobie ciemność i przyjąć ją w głąb swojego JA. Dość wypierania się jej. Dość zaprzeczania. Ciemność, to też jestem ja. Bo światło i ciemność to dwie strony tej samej monety. A ja nie chcę być już tylko awersem lub rewersem. Chcę być CAŁOŚCIĄ siebie!

Trudna to była decyzja. Głęboko przemyślana i podjęta z wnętrza siebie.
W dniu, w którym ją podjęłam, poszłam sobie na spacer nad morze. Chodziłam zanurzona głęboko w sobie, oddychałam swoją ciemnością, wdychałam ją w siebie, uznawałam i honorowałam. W pewnej chwili weszłam na molo, stanęłam przy barierce oddychając, patrząc w morze i będąc głęboko połączona ze sobą. Aż tu naraz podszedł do mnie jakiś człowiek, i z nienawiścią do mnie wykrzyczał – ty antychryście ty!

TAK!!! To było TO! Właśnie tak. Spojrzałam na niego wstrząśnięta i zachwycona równocześnie. Oczywiście, że jestem antychrystem! Skoro jestem całością, jestem tym również. A on doskonale wyczuł odpowiedni moment i pięknie mi to pokazał. 

Do dziś to wydarzenie mnie zachwyca i budzi serdeczny śmiech. To było doskonałe. Przy okazji ten człowiek sprawił, że Dzień Integracji zapamiętałam na zawsze :)

Cóż. Decyzja podjęta. No i cacy, teraz już z górki. Zintegrowałam ciemność, taka jestem dzielna!

Tymczasem dopiero wtedy zaczęło się... prawdziwe piekło. Ponieważ, skoro postanowiłam zintegrować swój cień, to musiałam się z nim zmierzyć. Musiałam go w sobie w pełni ZOBACZYĆ.

Kilkanaście lat codziennej pracy nad sobą. Kilkanaście lat przyznawania się do swojej małości, marności, głupoty. Patrzenia w to, jaka jestem nędzna, prymitywna, żałosna, brudna, podła, żądna władzy, mściwa itd. 

To był jednak dopiero pierwszy etap. Następny etap to doświadczanie tego w ciele. Całkiem łatwo było doświadczyć cienia w umyśle, ale wpuszczenie go do ciała i przepuszczenie przez ciało - to zupełnie inna para kaloszy. Bo cień, tak jak światło, generuje emocje, które również należy zintegrować. Czyli ŚWIADOMIE doświadczyć w ciele. Zaczęło się fizyczne doświadczanie emocji pogardy, nienawiści, ograniczenia, smutku, żalu, straty, bólu, zemsty, zawiści itd.

W pewnej chwili stało się to dla mnie chlebem powszednim. Oddychałam i przepuszczałam emocje podczas robienia zakupów w hipermarkecie, na spacerze w lesie czy na spotkaniu ze znajomymi. Oczywiście, pretekstem do tego było zawsze jakieś wydarzenie. Jakaś przykra, bolesna sytuacja, która wyzwalała wspomnienia i mnóstwo „negatywnych emocji”. I te emocje wchłaniałam i przepuszczałam przez ciało.

Czemu „negatywne emocje” piszę w cudzysłowie? Bo dziś uważam, że nie ma czegoś takiego jak pozytywne i negatywne emocje. Są uczucia, która zawsze są piękne, bo płyną głęboko z ducha, z naszego Ja, oraz emocje generowane przez egotyczny umysł. Zatem nie ma czegoś takiego jak pozytywne emocje. Emocje zawsze wynikają z bycia poza sobą, z wewnętrznej nierównowagi, chaosu. Co nie znaczy, że są czymś złym. Ale o tym może innym razem.

Tak czy inaczej, przyszedł taki czas, że przepuszczanie emocji stało się czymś oczywistym. Niekoniecznie łatwym, bo to nigdy nie jest łatwe. Czasem jest cholernie trudne, nie do zniesienia. Czasem jest tak intensywne, że aż energetycznie i fizycznie boli. Bo zanim energia emocji przepłynie przez ciało, musi pokonać opór. Zabezpieczenia, które nie pozwalają na swobodny przepływ emocji. I były takie chwile, że dosłownie wyłam, tak bardzo bolało. W pewnym sensie były to prawdziwe tortury. Natomiast, gdy blokady puszczają, sam przepływ emocji to… rozkosz! Ulga oraz przyjemność nie do opisania. Mogłabym to przyrównać jedynie do orgazmu. I kompletnie nie ma znaczenia, jaka emocja jest doświadczana. Gdy człowiek się wreszcie otworzy i energia przepływa przez ciało bez oceny, to jest to piękne. To jest czyste doświadczenie. To jest czysta obecność w tu i teraz.

Tak, zrobiłam się w tym całkiem dobra. A gdy już myślałam, że zmierzyłam się z najgorszymi potworami w sobie - wówczas wywaliło najgorsze. Nienawiść do siebie. Nie ta zwykła, codzienna, której doświadczałam od dziecka. Nie ta wynikająca z ego-osobowości czy karmy. O nie... Nienawiść do swojego boskiego JA. Och, jakże łatwo jest przyznać się do nienawiści do świata. Jakże łatwo przyznać się do swojej małości. W porównaniu z nienawiścią do siebie, to naprawdę pikuś :) Ponieważ za nienawiścią do siebie stoi pierwotny ból, który dosłownie rozerwał moją istotę na kawałki. To jest ta najgłębsza przyczyna oddzielenia aspektów. Wyparcie się samego siebie. Zaprzeczenie sobie i swojej prawdziwej istocie – miłości do siebie i wszystkiego, co jest. Żebyśmy mogli w ogóle wejść w dualność i zacząć całą tę zabawę, musieliśmy wyprzeć się siebie, wyprzeć się własnej boskości. Musieliśmy ją znienawidzić, by móc się od niej odwrócić i zacząć eksplorację dualności. I ból w tym miejscu jest nie do opisania. Każdy z nas go nosi. Każdy ma tę pierwotną traumę w sobie, ponieważ tu jesteśmy. Gdybyśmy tego nie zrobili, nie byłoby nas tutaj.

Dotknęłam tego bólu kilka razy. Parę razy go poczułam. I uciekłam, bo nie mogłam go znieść.

Czy świadome przeżycie tego bólu to będzie wreszcie koniec? Czy za nim jest już pełna integracja własnego cienia? Nie wiem. Jeszcze tam nie dotarłam. Mam taką nadzieję. I na ten moment, przy mojej obecnej świadomości uważam, że tak właśnie jest. Bo czymże jest cień, tak naprawdę? Jest tym, czego wyparliśmy się w sobie. Co oderwaliśmy od siebie przemocą. A potem uznaliśmy za obce. Dziesiątki, setki, może tysiące oderwanych aspektów naszej istoty. Integracja cienia to nic innego jak integracja samego siebie. Scalanie swojego JA.

Zatem tak u mnie wygląda proces integracji cienia. Potwornie trudny, wyczerpujący i bolesny. Gdybym wiedziała, na co się piszę, z jakimi traumami będę musiała się zmierzyć – nie wiem, czy bym miała odwagę podjąć tę decyzję. Przypuszczam, że nie. Czasem niewiedza jest błogosławieństwem :)

Przeto, gdy ktoś z pewnością siebie prawi, że zintegrował swój cień, cóż... Istnieje możliwość, że tak naprawdę jest dopiero na początku drogi, tylko sam o tym jeszcze nie wie. Kilkanaście lat temu ja też z przekonaniem twierdziłam, że zintegrowałam swój cień. Nie miałam pojęcia, że za podjęciem decyzji pójdzie proces, którego świadomie wcale nie planowałam. I nie byłam świadoma tego procesu aż do teraz. Dopiero kilka tygodni temu zrozumiałam w całej pełni, że moje obecne życie to konsekwencja mojego Dnia Integracji. Że wkroczyłam wtedy w swoje osobiste piekiełko, by móc po kolei poznać wszystkie zamieszkujące tutaj demony. I przyjąć je ponownie do swojego JA. A każdy kolejny demon jest większy od poprzedniego i ma ostrzejsze kły.

Taka to jest zabawa, ta cała integracja cienia. :)

Poczucie własnej wartości.

Od początku: czymże jest to wysokie poczucie własnej wartości, którego większość z nas pragnie? Otóż jest ono  jakością... Matrixa. Ponieważ...