poniedziałek, 29 października 2018

Wybór a chciejstwo czyli o prawie przyciągania.


Większość ludzi robi tak - nie będę zauważać prawdy, bo mi się ta prawda nie podoba.

Nie wierzę w żadne smugi chemiczne, bo to wymysły „teorii spiskowych”. Nie chcę o tym wiedzieć. Bronię się przed tym, wyśmiewając to.

W grupach ezoterycznych również funkcjonuje ten sam mechanizm. Ludzie niby wiedzą już o pewnych rzeczach, już im nie zaprzeczają, ale za żadne skarby nie chcą o nich rozmawiać. Tłumaczą to w następujący, „ezoteryczny” sposób - och, nie należy mówić o tym, co się nam nie podoba, bo wtedy się to PRZYCIĄGA. 
Porozmawiajmy sobie lepiej o aniołkach i o tym, jak bardzo nas kochają. I jak jest pięknie i cudownie i jak będziemy żyli długo i szczęśliwie, bo uratują nas aniołowie/kosmici/inne magiczne siły. 

Takie podejście pokazuje tylko jedno - w środku tych ludzi jest strach. Strach nie uwolniony i PRZYCIĄGAJĄCY dokładnie to, o czym ci ludzie nie chcą rozmawiać. Boją się, wypierają ten lęk, a on sobie pięknie w nich pracuje, materializując im to, czego się boją.

Alternatywą dla takiej postawy jest wyraźne widzenie rzeczywistości, uwolnienie strachu przed nią i WYBÓR tego, czego się chce. Wybór wynikający już nie ze strachu czy wypierania, ale z radości serca, z szacunku i czułości dla samego siebie. I taki wybór naprawdę nie potrzebuje, by milczeć o tym czy o tamtym. Bo on jest w sercu cały czas obecny.

Bo to nie słowa przyciągają manifestacje, ale to, co nosimy w swoim polu. Gdyby słowa działały, wszystkie te klepane przez nas latami afirmacje już dawno by się zamanifestowały. Tymczasem ludzie ubierają się tylko na biało ( bo czarna koszula obniży im wibracje ), wcinają sałatki ( żeby mięso trupa ich nie zanieczyściło ), klepią mantry/modlitwy/inwokacje/ afirmacje i mówią tylko o kwiatkach oraz aniołkach ( prawie mdlejąc z przerażenia, gdy ktoś rzuci przy nich soczystą kurwą, bo ich wibracje od tego upadają ). A tych cudownych zmian i wszelkiego dobrostanu w ich życiach jakoś nie widać. Za to widać strach, który nimi kieruje. Im bardziej się uśmiechają, im większą świątobliwością emanują, tym większy strach przed sobą ukrywają. 

I nijak im wytłumaczyć, że ten strach w sobie noszą, bo oni są przecież czyści i nieskalani...

Szkoda tylko, że nie chcą zrozumieć, że to co robią, to tylko chciejstwo. Zwykłe, banalne, zamaskowane chciejstwo, które z prawdziwym wyborem nie ma nic wspólnego. Ponieważ wybór nie może kierować się strachem. Wtedy byłby tylko ucieczką a nie wyrazem pragnienia ducha. Jeśli za intencją ukryty jest strach, to zawsze zmaterializuje tylko więcej tego, czego się boimy. 

piątek, 26 października 2018

Cierpienie uszlachetnia?


Kiedyś tak myślałam i takie „błyskotliwe” poglądy, rodem z kościoła, głosiłam. Potem zmądrzałam.

Teraz patrzę na świat i jakoś tam, gdzie jest patologia – czyli mnóstwo cierpienia - szlachetności nie widzę. Za to widzą ją tam, gdzie cierpienia nie ma. 
Dziwy i cuda na kiju…

Zauważam coś jeszcze. W tym miejscu, sferze życia, gdzie kogoś dotknęło cierpienie, ta osoba ma pozwolenie na takie samo cierpienie u innych. Głębokie, wewnętrzne pozwolenie, którego zresztą będzie się wypierać za wszelką cenę, bo przecież jak to o niej świadczy?

Widzę to po samej sobie. Byłam bitym dzieckiem. I choć na poziomie umysłu uznaję bicie za jeden z najgorszych koszmarów, jaki można zaserwować własnemu dziecku, za coś, co niszczy i bijącego rodzica i dziecko – to tak naprawdę, głęboko w sobie, nie uznaję bicia dzieci za coś złego. Jakaś część mnie daje ku temu przyzwolenie. Wbrew temu, co o tym myślę, wbrew tej wrażliwej i czującej części mnie.

I tak reagują dzieci, które były bite. Typowe teksty – mnie mama biła a wyrosłem na porządnego człowieka.

Natomiast dzieci, które były traktowane delikatnie i z szacunkiem, są wstrząśnięte tym, że można uderzyć dziecko. Nie mogą patrzeć na takie sceny, rozrywa im serce, są przerażone.

Ja patrząc na bite dziecko nie czuję współczucia. A przecież powinnam, bo wiem jak to boli i niszczy psychikę. Przecież to znam, zatem tym bardziej powinnam użalać się nad bitym dzieckiem. Nie. To tak nie działa. Nigdy nie działało.

To nie znaczy, że chcę, by dzieci były bite. Nie chcę. Ale gdy to się dzieje, nie przeraża mnie to. Bo ja wiem, jak to boli, ale też wiem, że jest to ból, który można przeżyć. On niszczy, ale nie zabija. Mnie przecież nie zabił.

Cierpienie nie uszlachetnia. Cierpienie czyni obojętnym. Cierpienie daje przyzwolenie na cierpienie innych.

Zresztą, gdyby naprawę uszlachetniało, patologia leczyłaby się sama. Kolejne pokolenia byłby coraz wrażliwsze i delikatniejsze dla własnych dzieci. Zamiast tego, patologia przenosi się z pokolenia na pokolenie, poprzez wewnętrzne przyzwolenie ofiar.

Inny przykład. Okaleczanie dzieci przez obrzezanie. Chłopców czy dziewczynek, obojętnie. Wydawałoby się, że po takiej traumie rodzic zrobi wszystko, by oszczędzić tego własnemu dziecku. Nic z tego. Rodzic bardzo dumnie zanosi własne dziecko do kapłana, który zgotuje mu ten sam okrutny los. I pragnę zauważyć, że rodzic nie użala się nad dzieckiem, nie współczuje, nie płacze wraz z krzyczącym z bólu małym człowiekiem. Nie. Tam, gdzie sam nosi traumę, jest zimny i obojętny. 

Prawdopodobnie wynika to z tego, że aby samemu przetrwać traumę, trzeba się odciąć od czucia. Zamrozić. I gdy ktoś dotyka naszego zamrożenia przez podobne doświadczenie, my znów kontaktujemy się z zamrożeniem. Nie z bólem, ale z zamrożeniem właśnie.
Więc nie ma szans na współczucie, gdy nie ma w ogóle czucia…

Jeszcze jeden przykład. Bardzo dużo chorowałam i cierpiałam fizyczne przez wiele lat. Kilka raz ból był tak wielki, że byłam pewna, że umieram.

Gdy ktoś mówi o jakiejś swojej chorobie, czuję współczucie, że musi tak bardzo cierpieć. Ale gdy choruje na to samo co ja, współczucia nie czuję wcale. Zrozumienie, owszem. Wiem, przez co przechodzi. Ale ani krzty współczucia.

W takim razie cóż takiego szlachetnego jest w cierpieniu? Nie uczy współczucia, a obojętności. Nie rozwija, tylko zatrzymuje. Nie otwiera, tylko zamyka na samego siebie i na świat. Nie buduje, ale niszczy. Nie wznosi ducha, lecz tylko upokarza.

Nawet zwycięskie przejście przez cierpienie nie czyni silniejszym. Na odwrót. Uzmysławia własną słabość, kruchość i tworzy strach przed kolejnym takim doświadczeniem.

Ludzie, którzy przeżyli traumę albo ciężką chorobę, nie zaczynają w magiczny sposób być radosnymi osobami, które czują się silne i cieszą się życiem. Za to wielu z nich popada w depresje, okalecza się, popełnia samobójstwo.

Owszem, zdarzają się pozytywne transformacje pod wpływem cierpienia. Takimi obrazkami lubi epatować nas Hollywood. Ale jest to naprawdę znikomy procent przypadków i wchodzą tu w grę jeszcze inne czynniki. Ile znasz osób, które pod wpływem cierpienia rozkwitły? A ile takich, które zwiędły, zmarniały, zapadły się w sobie?

Gdzie zatem ta powszechnie głoszona szlachetność cierpienia?

czwartek, 25 października 2018

Wódzia, maryśka, stek – śmiertelni wrogowie umysłu.


Umysł już tak ma, że lubi mieć wrogów. Umysł „uduchowionej” osoby również chętnie ich wszędzie szuka. Może nawet chętniej, bo przecież typowy „pracownik światła” przyszedł tu walczyć z ciemną stroną, nieprawdaż? Trza zatem szukać tej ciemności i zwalczać ją ze wszystkich sił.


Dostałam mailem info o jednej pani, która pisze, jak to marihuana strasznie obniżyła jej wibracje. Pani potem jakiś czas dochodziła do siebie. Wszystko to dlatego, że była na wyższych wibracjach, powyżej pola serca. A gdy zapaliła, jej świadomość jakby się zawęziła i pani poczuła smutek, jako efekt obniżenia wibracji.

Dziwna rzecz z tymi wysokimi wibracjami, skoro byle co może je obniżyć. Piwo, maryśka, schab w galarecie...

A przecież istota o naprawdę wysokich wibracjach nie wchłania do siebie tego, co jej nie służy. A jeśli już to zrobi, to ta substancja dowibrowuje do wysokich wibracji istoty.
Dlatego prawdziwy mistrz może zjeść truciznę i nic mu nie będzie.

Jeśli jednak umysł wierzy, że szkodzi mu jakaś substancja, to tak jest. Jeśli wierzy, że nie może wypowiadać jakiś słów, przebywać w jakiś miejscach, bo w magiczny sposób go to osłabi, to tak jest.
Zatem po pierwsze, bardzo pięknie pokazały się tej pani przekonania jej umysłu.

A po drugie.
Nie ma takiej opcji, by po spożyciu jakiejkolwiek substancji ktoś poczuł w sobie smutek, którego w nim wcześniej nie było. Jeśli po wypiciu piwa albo zażyciu maryśki jakiejś pani robi się smutno, najprawdopodobniej ta pani ten smuteczek w sobie nosi. Przykryty, przytłumiony, wyparty. Zakopany głęboko, poza świadomym umysłem.

Inna opcja jest jeszcze taka, że pani wzięła na siebie energie innej osoby. Jednak w tym przypadku - też nie ma przypadku :-) Jeśli bierzemy na siebie cudze energie, to będą to te energie, które już nosimy w sobie, głęboko stłumione.

Podsumowując - pani ma jakieś przekonania i prawdopodobnie wyparte emocje. A odpowiedzialnością za ich odczuwanie obarcza jakąś substancje.

I to naprawdę nie ma znaczenia, czy "wywaliłoby" jej po spożyciu piwa, maryśki, kiełbasy krakowskiej czy zjedzeniu czekolady. Żadna z tych substancji nie zawęża świadomości. Wystarczy popatrzeć na pijanego człowieka. Jaki się robi otwarty. Mówi o rzeczach, o których na co dzień milczy. Dociera do zablokowanych emocji. Odczuwa siebie, swoje marzenia, bóle i troski. Owszem, intelekt, zdolności motoryczne, rzeczywiście są wówczas ograniczone. Ale nie świadomość siebie. Paradoksalnie, ta właśnie chwilowo się poszerza.

A tym, co naprawdę zawęża świadomość, jest umysł i jego wyobrażenia.




Co z tą iluzją?


Koleżanka mnie zapytała, co wg mnie oznacza wyjście poza iluzję tego świata.
Inna koleżanka po roku prowadzenie zajęć rozwojowych, dostała pytanie od swojej klientki – o co właściwie chodzi z tą iluzją, bo jej życie jest przecież realne, prawdziwe. Ma dom, ukochaną pracę, przyjaciół. Gdzie niby jest ta iluzja, skoro wszystko w jej życiu jest rzeczywiste?

No tak. Skoro wszystko jest prawdziwe, to w czym jest iluzja?

Odpowiedź jest prosta. Iluzją jest myślenie, że to świat stwarza mnie a nie ja świat. Że jestem zależna od tego, co na zewnątrz mnie.

Programy umysłu blokują nam prawdziwe postrzeganie. Tymczasem to ja stwarzam świat. W każdej chwili, przy każdej czynności, w każdej relacji. To nie ktoś, coś, sprawia, że świat tak wygląda. Ja to sprawiam. To ja sprawiam, ze ktoś jest dla mnie miły bądź nie. To ja sprawiam, że mam na coś pieniądze bądź nie. To ja sprawiam, że moje ciało jest takie czy inne. O WSZYSTKIM decyduję ja. O każdym moim doświadczeniu. Świadomość tego, odczuwanie tego przez cały czas jest równoznaczne z byciem świadomym stwórcą własnego życia.
Istnienie w tym stanie cały czas, totalnie odmieni życie każdego człowieka.

Kiedyś myślałam, że trzeba "dorosnąć" do tego poziomu świadomości. Trzeba pracować nad sobą, rozwijać się duchowo, medytować i inne bzdety. Trzeba sobie zasłużyć wyrzeczeniami. Teraz uważam, że to nasz NATURALNY stan. Odczuwanie go zostało zablokowane przez traumy, programy umysłu, implanty itp. Można się z tego oczyszczać, medytować dziesiątki lat, klepać mantry albo robić inne magiczne sztuczki. Albo można po prostu przełączyć się na tę częstotliwość. I to jest o wiele prostsze i efektywniejsze. Kiedyś było to prawie niemożliwe, teraz jest już dostępne. Problem w tym, że my nawykowo usadawiamy się w starej częstotliwości. Nawet jeśli na chwilę sobie przypomnimy i się przełączymy na NOWE, programy umysłu znów nas sprowadzają na dawne ścieżki. Jesteśmy jak stary koń, który latami podążał tą samą drogą, i bez woźnicy, który go pokieruje gdzie indziej, on zawsze wraca w to samo miejsce.

Trzeba nam woźnicy, A tym woźnicą jest uważność. Wystarczy chwila zamyślenia, coś odwróci uwagę i już drepczemy wytyczonym szlakiem.

Zatem wyjście poza iluzję jest teraz banalnie proste. Ale stałe bycie w tym miejscu - to już zupełnie inna para kaloszy.

sobota, 20 października 2018

Niezależność? Aby na pewno?

Ludzie lubią chlubić się tym, że zarabiają i dzięki temu są od nikogo niezależni.
Niezależność jest w cenie, jest powodem do chluby.

Cóż, nie ma lekko. Tak naprawdę jesteśmy zależni cały czas. Od pracodawców na dzień dobry. Albo od klientów. Od rolnika, który zasieje i zbierze ziarno, od pana, który upiecze bułki. Od pana, który je przywiezie do sklepu. Od pani, która prowadzi sklep i bułeczki sprzedaje. Niezależność to kompletna iluzja w naszych czasach. Wydaje się, że prawdziwie niezależny jest tylko ten, kto sam sobie wyrąbał las, zbudował chatę, zasiał zboże, piecze bułki i je spożywa.

Jednak - on też jest zależny. Od pogody. Od zwierząt, które mogą mu zjeść plony. Od chorób i pasożytów roślin. Od Ziemi na koniec. W sumie nie da się żyć na planecie i być niezależnym. Samo posiadanie ciała już niesie w sobie zależność, bo ciało ma potrzeby do zaspokojenia. Niezależny możne być tylko duch. Ciało musi gdzieś mieszkać, w coś się odziać, oddychać. Musi kogoś zjeść, by przeżyć. Roślinkę lub zwierzątko. Jest zależne od innego życia. Życie za życie. To straszne i piękne równocześnie. I trzeba to po prostu uznać. A co ciekawe, to ciało nie ma nic przeciwko byciu zależnym od innych. Duch również akceptuje warunki, w których zdecydował się przejawiać w materii. Tylko umysł ma taki pomysł, że go to niewoli, czyni słabym lub ograniczonym. Niezależność - kolejna wydumana koncepcja umysłu.




Karmienie ciała a zabijanie.

Mięsożercy - mordercy. A dalej coraz świętsze istoty - wegetarianie, weganie, frutarianie, bretarianie...

Popatrzmy na frutarian. Oni jedzą tylko owoce, bo dzięki temu spożywają tylko te części roślin, które roślina oddaje sama, nie zabijając jej. I dzięki temu wielu z nich uznaje się za lepszych, bo nie zabijają nikogo, by przeżyć. Niby prawda. Ino żyjąc, codziennie mimowolnie zabijają setki, tysiące rożnych maleńkich stworzeń. Różnych mini robaczków, roztoczy, bakterii itd. Czy życie małego pajączka jest mnie warte niż życie marchewki? Czy rozdeptanie go to nie jest zabójstwo, takie samo jak zabicie psa lub kota? Czy naprawdę wielkość stworzenia determinuje wartość jego życia? A może to obecność rozwiniętego układu nerwowego świadczy o wartości życia?

Życie to życie. Nieważne, czy przejawia się w bakterii, biedronce, kwiatku czy w chomiku.

Zabijając komara mam świadomość, że odbieram życie. Nie ma znaczenia jak małe jest stworzonko, które zabijam. Śmierć to śmierć. Uznanie siebie jako tego, który zadaje śmierć - oto jest wyzwanie. Gdy zabijam robaczka, szanuje go. Odbieram mu życie, ale nie godność.

Prawda jest taka, że nie można żyć na tej planecie bez zabijania. Każda złożona żywa istota zabija inne, by przeżyć. Również rośliny walczą o dostęp do światła i środków odżywczych. Pną się ku światłu po trupach innych roślin, zaduszając je. Dlaczego człowiek uznaje, że to jest złe? Jak w takim razie może być zdrowy i szczęśliwy, jeśli podstawą jego codziennego istnienia jest zabijanie innych żywych istot? Jak to wpływa na podświadomy stosunek do samego siebie? Do życia w sobie? Jakby to było uznać, że zabijanie jest w porządku? Że jest naturalnym stanem rzeczy w ciele fizycznym?

Oczywiście, czym innym jest zabijanie, a czym innym mord. Mord niesie z sobą ładunek emocjonalny. Służy zaspokojeniu i wyzwoleniu kolejnych emocji. Zabijanie jest mimowolne albo służy przedłużeniu własnego życia.

A co, jeśli każda żywa istota rodząc się, dostaje od Wszechświata "licencję na zabijanie"?

Zabijanie nie tyle jest przymusem, służącym przetrwaniu życia. co po prostu zwykłą częścią życia. Naturalnym jego aspektem. Zabijanie jest wpisane w życie.



O bezradności.


Niedawno przeczytałam tekst o ratowaniu ludzi z płonącego budynku. Jakie to słuszne, by lecieć i ratować innych. No niby prawda, każdy z nas to czuje w sobie jako zupełnie naturalne zachowanie. Aleee... co by było, gdyby nikt nie ratował nikogo? Gdyby natomiast każdy został poinformowany o zagrożeniu?

Gdyby każdy wiedział, że może liczyć tylko na siebie? Gdyby nie czekał na ratunek, tylko wziął odpowiedzialność za swoje życie i sam zrobił wszystko, by sobie pomóc? Wyobraziłam to sobie właśnie na przykładzie pożaru i o dziwo, gdy każdy ratuje tylko siebie, widzę o wiele mniej ofiar. Natomiast gdy ludzie biegają i szukają innych do ratowania, widzę chaos, bezradność, histerię i śmierć.

To jest wbrew wszystkiemu, czym karmi mnie TV i cały świat. To jest wbrew intuicji. Ale to właśnie widzę. A kto wybiera zginać, i tak zginie. Każda żywa istota wybiera swój los oraz konsekwencje swojego wyboru. Kto chce żyć, przeżyje. Nawet jeśli przywali go palący się budynek, on przeżyje. Może spadnie na niego wielka wanna i go ochroni od pożaru, może zdarzy się coś innego. Ale się zdarzy. Bo tu, na Ziemi, nie ma ofiar, tu są sami stwórcy.

Tym, co opóźnia nasz rozwój a właściwie to zatrzymuje nas w miejscu, jest właśnie widzenie w nas ofiar. Patrzenie w bezradność. Gdyby każdy od dziecka wzrastał w środowisku, gdzie czuje, iż może wszystko, gdzie jest widziany jako stwórcza, potężna, samoświadoma istota - czy wtedy Ziemia wyglądałaby tak samo? Czy byliby tu bezdomni, bezradni ludzie? NIE. To ciągłe widzenie w ludziach słabości i bezradności, tę słabość i bezradność w nas wyzwala. Przywołuje do istnienia.To, w co patrzysz, zasilasz. Dajesz temu moc. To takie proste...

Pomyślałam o pewnym kalekim człowieku, który żebrze u nas pod sklepem. Gdyby nikt nie widział w nim słabości i bezradności a każdy patrzył w jego moc, nawet wbrew jego kalectwu - jak długo ten mężczyzna by tam jeszcze żebrał? Ile czasu by potrwało, zanim by znalazł sobie jakieś satysfakcjonujące zajęcie?

On się czuje bezsilny, bo ludzie takim go widzą. Najpierw karma skierowała go w to miejsce, a teraz ludzkie współczucie go w nim zatrzymuje.

Inny przykład: żebrak umiera z głodu na ulicy. Przychodzi ktoś i ze współczucia kupuje mu zupę. Żebrak przeżywa i dzięki tej zupie pociągnie jeszcze kilka tygodni czy lat, by ostatecznie umrzeć gdzieś na ulicy albo w jakimś przytułku.

W świecie równoległym: ta sama osoba przechodzi kolo umierającego z głodu żebraka. Nie daje mu nic, za to patrzy w jego moc. Spokojnie, po prostu, z szacunkiem patrzy w jego wielkość. I idzie dalej. Żebrak być może umiera. Odchodzi jednak z zakotwiczoną w swoim polu częstotliwością mocy. Ta moc została zobaczona i uznana. Stała się prawomocna. Stała się prawdziwa. Dokąd to zaprowadzi tego człowieka po śmierci? Co jest większym darem?

Poczucie własnej wartości.

Od początku: czymże jest to wysokie poczucie własnej wartości, którego większość z nas pragnie? Otóż jest ono  jakością... Matrixa. Ponieważ...