Kiedyś tak myślałam i takie „błyskotliwe” poglądy, rodem z kościoła, głosiłam. Potem zmądrzałam.
Teraz patrzę
na świat i jakoś tam, gdzie jest patologia – czyli mnóstwo cierpienia -
szlachetności nie widzę. Za to widzą ją tam, gdzie cierpienia nie ma.
Dziwy i cuda na kiju…
Dziwy i cuda na kiju…
Zauważam coś jeszcze. W tym miejscu, sferze życia, gdzie kogoś dotknęło cierpienie, ta osoba ma
pozwolenie na takie samo cierpienie u innych. Głębokie, wewnętrzne pozwolenie,
którego zresztą będzie się wypierać za wszelką cenę, bo przecież jak to o niej
świadczy?
Widzę to po
samej sobie. Byłam bitym dzieckiem. I choć na poziomie umysłu
uznaję bicie za jeden z najgorszych koszmarów, jaki można zaserwować własnemu
dziecku, za coś, co niszczy i bijącego rodzica i dziecko – to tak naprawdę, głęboko
w sobie, nie uznaję bicia dzieci za coś złego. Jakaś część mnie daje ku temu
przyzwolenie. Wbrew temu, co o tym myślę, wbrew tej wrażliwej i czującej części
mnie.
I tak
reagują dzieci, które były bite. Typowe teksty – mnie mama biła a
wyrosłem na porządnego człowieka.
Natomiast
dzieci, które były traktowane delikatnie i z szacunkiem, są wstrząśnięte tym,
że można uderzyć dziecko. Nie mogą patrzeć na takie sceny, rozrywa im serce, są
przerażone.
Ja patrząc
na bite dziecko nie czuję współczucia. A przecież powinnam, bo wiem jak to boli
i niszczy psychikę. Przecież to znam, zatem tym bardziej powinnam użalać się
nad bitym dzieckiem. Nie. To tak nie działa. Nigdy nie działało.
To nie
znaczy, że chcę, by dzieci były bite. Nie chcę. Ale gdy to się dzieje, nie
przeraża mnie to. Bo ja wiem, jak to boli, ale też wiem, że jest to ból, który
można przeżyć. On niszczy, ale nie zabija. Mnie przecież nie zabił.
Cierpienie
nie uszlachetnia. Cierpienie czyni obojętnym. Cierpienie daje przyzwolenie na
cierpienie innych.
Zresztą,
gdyby naprawę uszlachetniało, patologia leczyłaby się sama. Kolejne pokolenia
byłby coraz wrażliwsze i delikatniejsze dla własnych dzieci. Zamiast tego, patologia
przenosi się z pokolenia na pokolenie, poprzez wewnętrzne przyzwolenie ofiar.
Inny
przykład. Okaleczanie dzieci przez obrzezanie. Chłopców czy dziewczynek,
obojętnie. Wydawałoby się, że po takiej traumie rodzic zrobi wszystko, by
oszczędzić tego własnemu dziecku. Nic z tego. Rodzic bardzo dumnie zanosi
własne dziecko do kapłana, który zgotuje mu ten sam okrutny los. I pragnę
zauważyć, że rodzic nie użala się nad dzieckiem, nie współczuje, nie płacze
wraz z krzyczącym z bólu małym człowiekiem. Nie. Tam, gdzie sam nosi traumę,
jest zimny i obojętny.
Prawdopodobnie
wynika to z tego, że aby samemu przetrwać traumę, trzeba się odciąć od czucia.
Zamrozić. I gdy ktoś dotyka naszego zamrożenia przez podobne doświadczenie, my
znów kontaktujemy się z zamrożeniem. Nie z bólem, ale z zamrożeniem
właśnie.
Więc nie ma
szans na współczucie, gdy nie ma w ogóle czucia…
Jeszcze
jeden przykład. Bardzo dużo chorowałam i cierpiałam fizyczne przez wiele lat. Kilka
raz ból był tak wielki, że byłam pewna, że umieram.
Gdy ktoś
mówi o jakiejś swojej chorobie, czuję współczucie, że musi tak bardzo
cierpieć. Ale gdy choruje na to samo co ja, współczucia nie czuję wcale.
Zrozumienie, owszem. Wiem, przez co przechodzi. Ale ani krzty współczucia.
W takim
razie cóż takiego szlachetnego jest w cierpieniu? Nie uczy współczucia, a obojętności. Nie rozwija, tylko zatrzymuje. Nie otwiera, tylko zamyka na samego
siebie i na świat. Nie buduje, ale niszczy. Nie wznosi ducha, lecz tylko
upokarza.
Nawet zwycięskie
przejście przez cierpienie nie czyni silniejszym. Na odwrót. Uzmysławia
własną słabość, kruchość i tworzy strach przed kolejnym takim doświadczeniem.
Ludzie,
którzy przeżyli traumę albo ciężką chorobę, nie zaczynają w magiczny sposób być
radosnymi osobami, które czują się silne i cieszą się życiem. Za to wielu z
nich popada w depresje, okalecza się, popełnia samobójstwo.
Owszem,
zdarzają się pozytywne transformacje pod wpływem cierpienia. Takimi obrazkami lubi epatować nas Hollywood. Ale jest to
naprawdę znikomy procent przypadków i wchodzą tu w grę jeszcze inne czynniki. Ile znasz osób, które pod wpływem
cierpienia rozkwitły? A ile takich, które zwiędły, zmarniały, zapadły się w
sobie?
Gdzie zatem ta powszechnie głoszona szlachetność cierpienia?