niedziela, 16 grudnia 2018

Serduszko czerwone to dusze zwiedzione.


Jak większość kobiet, od dziecka pragnęłam być obdarowywana wyrazami miłości – czerwonymi serduszkami. Od rodziców, od przyjaciół, od mężczyzn. Bo to znak miłości przecież.

Obwiesiłam sobie tymi serduszkami pół mieszkania i taka kochana miałam się dzięki nim czuć. Tylko jakoś się nie czułam. Serduszka się zbiesiły i działać nie chciały.

Potem usłyszałam gdzieś, że serduszko to niespecjalnie symbol miłości. Bo tak naprawdę górna część to wypięte pośladki a dolna to strzałka wskazująca w dół. Podumałam nad tym i stwierdziłam, że coś w tym jest. Rzeczywiście, to czerwone serduszko wskazuje bardzo wyraźnie, gdzie ma być kierowana energia „miłości”. Ku dupie. Nawet czerwony kolor pięknie się tu wpisuje. Poza tym sam kształt w żaden sposób nie przypomina serca ludzkiego, najbliżej mu ponoć do serca wołu.

Trochę mnie kosztowało odpięcie się od romantycznej wizji serduszkowej miłości, jednak powyrzucałam z chałupy wszystkie serduszka i byłam bardzo z siebie zadowolona.

Jakieś 2 lata później pracowałam sobie któregoś dnia z energią serca i nagle do mnie dotarło coś przerażającego – że ja wcale nie koncentrowałam swojej uwagi na sercu, ale na bliżej nieokreślonej przestrzeni, gdzieś przed klatką piersiową. Że moja uwaga w ogóle nie płynęła tam, gdzie powinna – czyli do serca fizycznego, które samo w sobie jest portalem do ducha. Ja wręcz pomijałam swoją uwagą serce fizyczne, obchodziłam je jakby naokoło. Jakbym miała dziurę w klatce piersiowej. Poprosiłam później parę osób by mi powiedziały, co widzą i czują, gdy mają się skupić na sercu. I okazało się, że inni ludzie mają podobny problem. Bo ludzkiej podświadomości słowo serce nie kojarzy się z żywym, fizycznym organem, ale z symbolem, czerwonym serduszkiem, które nachalnie wciska nam nasza kultura. A ponieważ tego czerwonego serduszka w środku nie posiadamy, podświadomość nie może osadzić uwagi w sercu fizycznym. Zatem zawiesza się gdzieś w obszarze klatki piersiowej a najczęściej przed nią, przed ciałem fizycznym.

I tak to lata pracy z „energią serca” poszły się bujać. Żadna to energia serca, jeśli nie było kontaktu z mięśniem sercowym.

A przecież dałabym sobie kończyny poodcinać, że ja z energią serca pracowałam! Jakie przepływy czułam, jakie energie wzniosłe! Lata medytacji, pracy w grupie i cudownego „sercowego” haju okazały się zwykłą ułudą. Podłączałam się tylko do jakiś pól i podpięć ufockich, do czakry serca i innych niewolniczych systemów kontroli, dzięki którym ludzie są sterowani.

Kolejne doskonałe narzędzie do odcinania ludzi od połączenia z samymi sobą. Narzędzie, które doskonale przekierowuje uwagę. I razem z przemysłem filmowym, rozrywkowym, pornograficznym usilnie pracuje na to, byśmy jak najdalej odchodzili od samych siebie, od swojego serca, od czucia swojego prawdziwego Ja. A przecież takie niewinne, takie urocze i słodkie to serduszko czerwone…

sobota, 1 grudnia 2018

ICH wina czy MOJA odpowiedzialność?



Miałam z kumpelą bardzo ciekawą dyskusję o bankach. Kumpela używała wielu rzeczowych argumentów, by udowodnić, że banki nas okradają. Nas indywidualnie oraz nas, jako naród.

Rzeczowe argumenty są takie:  

Banki mają prawo generować elektroniczne, nieistniejące pieniądze, które nie mają pokrycia w niczym. Dają nam cyferki, które my możemy sobie zamienić na papierki - też bez żadnej realnej wartości, bo nie mają pokrycia już w niczym. Dawniej pieniądze papierowe miały pokrycie w złocie.

Banki każą nam płacić odsetki od tych cyferek.

Banki rujnują gospodarkę, zadłużenie na świecie jest niewyobrażalne a rozwiązanie to spłacenie lub wyzerowanie wszystkich długów. Tyle, że spłacić tych długów już się prawdopodobnie nie da. Zadłużeni są wszyscy u wszystkich.

Banki nie produkują niczego, żyją tylko z pracy innych ludzi.

Banki narodowe nie są niezależne, narodowe są już tylko z nazwy.

To wszystko, i dużo więcej, to są FAKTY, o których od dawna wiem i z którymi nie dyskutuję.

Jednak dyskusyjne jest dla mnie widzenie w bankach złodziei, którzy nas okradają. Bo taka postawa czyni z nas ofiary. Bezsilne, pozbawione świadomości, mocy decydowania o sobie. Taka postawa sprawia, że banki będą mogły mieć tu władzę w nieskończoność. Bo my sami im tę władzę nad sobą oddajemy. Bo chcemy się widzieć w bezsilności wobec nich. Chcemy widzieć w nich swoich oprawców.

Ano nie. To są nasi partnerzy. Wspólnicy w tworzeniu obecnego świata.
Zawieramy z nimi umowy - równy z równym. ZAWSZE. Dajemy im prawo do tego wszystkiego, co napisałam powyżej. Dajemy im na to nasze wewnętrzne, duchowe przyzwolenie. Karmimy ich naszą postawą ofiary, naszą bezsilnością. Tworzymy system bankowy razem z nimi. I na poziomie indywidualnym i na poziomie narodowym. To my sami biegamy po kredyty. To narody zgodziły się na to, by banki narodowe oddały prawo do emisji pieniędzy bankom prywatnym. To my jako naród zgadzamy się na to, że polskie rezerwy złota, ponad 100 ton, nie znajdują się Polsce, tylko w Banku Anglii. Dajemy na to zgodę naszą obojętnością, brakiem zainteresowania, postawą ofiary. Dajemy na to zgodę, bo nie zmieniamy naszego wyboru, naszej intencji. Bo odpowiedzialność za taki stan rzeczy spychamy na nich. Zrzekamy się tym samym prawa do decydowania, zarządzania naszą energią i naszym światem. Zrzekamy się własnej mocy kreacji. I krzyczymy głośno – to ICH wina! Jesteśmy jak dzieci, za które decydować ma ktoś inny.

Co się stało w Anglii, gdy wiedza o tym, że Bank Anglii należy do Rothschildów, stała się powszechna? Naród upomniał się o swoje prawa i Bank Anglii przeszedł na własność Wielkiej Brytanii. Choć zarządzanie bankiem nadal należy do poprzednich właścicieli.

Jednak doskonale obrazuje to proces, który mam na myśli. To my, indywidualnie i zbiorowo, decydujemy o naszym świecie. Również o bankach, o ich istnieniu i roli, jaką dla nas grają.

Wcześniej pisałam o jedzeniu, o tym, jak służy nam do karania samych siebie. Banki również stawiamy sobie w roli oprawców. Sami sobie to robimy. Wiecznie chcemy widzieć siebie w roli ofiar. To jest bardzo silna hipnoza. Każdy z nas, w większym lub mniejszym stopniu, ją ma. I bardzo trudno jest ją przejrzeć, obudzić się z niej. Bo postawa ofiary jest WYGODNA.

Nauczono nas, że zrzeczenie się odpowiedzialności za siebie jest właściwe i słuszne. Duży tatuś - bóg, decyduje o naszym losie, księża o odpuszczeniu „grzechów”, lekarze o zdrowiu, nauczyciele o wychowywaniu naszych dzieci, banki o gospodarce, korporacje o jakości powietrza i pożywienia… Zawsze ktoś jest nad nami i nas wyręcza w zarządzaniu naszym życiem. Bo życie bywa cholernie bolesne, straszne, nieprzewidywalne, okrutne. Bo gdy jest bardzo źle, chcemy mieć tego dużego tatę, w którym znajdziemy pocieszenie. I chcemy mieć też tego, którego obarczymy winą za wszelkie zło, które nas spotkało. Bo to nie może być tak, że sami to sobie zrobiliśmy. Nie, nie, nie i jeszcze raz NIE! To ONI nam to robią. Oni nas krzywdzą. Oni nas mamią, kuszą reklamami, każą nam brać kredyty. Oni nas ciągną do kościołów i chrzczą nasze dzieci. Oni nas źle leczą. Oni zabierają nam dzieci do szkół. I to oni sypią nam chemtrails na głowy, zatruwają wodę i żywność.

To nie my sami biegamy do kościołów, grup saibabowych, wzywamy aniołki, czytamy channelingi itp. To nie my w razie byle kichnięcia lecimy do lekarza po tabletki, bo nam się nie chce uczyć o innych sposobach leczenia naszych ciał. To nie my (bardzo chętnie) zaprowadzamy dzieci do szkół, by dzięki temu mieć je z głowy na pół dnia i iść do pracy albo przez parę godzin mieć trochę spokoju. To nie my ignorujemy fakty, zaprzeczamy temu co widzą na niebie nasze oczy, wrzeszczymy o teoriach spiskowych, bo rzeczywistość jest zbyt przerażająca, by ją uznać. To nie my robimy zakupy w Biedronkach, bezrefleksyjnie wpychając do koszyków kolorowe opakowania gotowych zupek.

My nie mamy w tym żadnych korzyści, to nie jest wygodnictwo, to nie jest przyzwyczajenie, lenistwo, strach - tu jest tylko KRZYWDA, jaką oni nam robią. Uff, to wszystko ich wina. Można odetchnąć, ułożyć się na kanapie, odpalić TV czy kompa. I złorzeczyć - w spokoju sumienia, bo z nami jest przecież wszystko ok. My nie mamy już na nic wpływu. Nie musimy mierzyć się z tym światem. Nie musimy mierzyć się z własnym strachem i wygodnictwem. Nie musimy brać za siebie odpowiedzialności, wycofywać naszej energii ze zgody na to, co nam się nie podoba, dokonywać świadomych wyborów.

Jesteśmy wolni. Wolni od odpowiedzialności. Wolni od świadomego kreowania swojego świata. Wolni od życia własnym życiem.

Wolni od wolności.



niedziela, 25 listopada 2018

Wege - wyższość moralna?



Przeczytałam wypowiedź jakiejś wegetarianki, że ryba to nie mięso, bo ryba nie ma rozwiniętego układu nerwowego i nie czuje.

Kilka dni temu znajoma weganka powiedziała mi, że naukowcy wprawdzie stwierdzili, że rośliny rejestrują ból, jednak pewnym jest, że nie mają czym go odczuwać. Zatem oczywiście rośliny bólu nie czują i ona może śmiało wcinać sałatki. Na moją sugestię, że może jednak naukowcy nie wiedzą wszystkiego, usłyszałam prychnięcie – no wiesz, twoje zdanie przeciwko naukowcom.

No tak, bo co ja tam mogę wiedzieć. Moje czucie ma się nijak do mundrej wiedzy panów z uczelni. Tylko oni i ich umysły mają odpowiednie kwalifikacje do poznawanie Świata. Można się nimi podpierać i bronić swoich racji, byleby nie poczuć prawdy w sobie. Bo ta prawda jest zbyt niewygodna.

Wegetarianie i weganie nie dają roślinom prawa do czucia, bo jakby to o nich świadczyło? Że jedzą żywe, CZUJĄCE istoty? No nieee. Przecież oni są lepsi od innych, wrażliwsi niż reszta pospólstwa. To ludzie o wyższej moralności, którzy nie zanieczyszczają swoich ciał i nie jadają trupów. Ich ego nie zniesie myśli, że są zabójcami jak cała reszta mięsożerców, nad którymi się wywyższają. I żeby nie było - gdy byłam wegetarianką, byłam taka sama - też sądziłam, że jestem lepsza od mięsożerców :) I gdybym nie wróciła do jedzenia mięsa, pewnie uważałabym tak do dziś. To świetny sposób na kompensowanie swoich kompleksów i karmienie ego.

Problem w tym, że ziemniaki czy marchewki „krzyczą” kiedy są obierane. Programy na ten temat oglądałam już 20 lat temu na Discovery. Wege fanatykom polecam się do-edukować.  A wszystkim polecam przepiękną książkę „Sekretne życie drzew” Petera Wohllebena. 

Wszystko wokół nas żyje i czuje. Tylko homo sapiens w swojej totalnej ignorancji, pysze i zadufaniu nie jest w stanie tego uznać. Taki obraz Świata nie pasuje mu do idealnego obrazu samego siebie - KORONY STWORZENIA. Jedynej prawdziwie inteligentnej i czującej istoty na planecie. Wrażliwej, górującej swoją wybitną moralnością nad resztą istnienia.

Taaak… Czarnoskórch ludzi sprowadzano do Europy od XVI wieku jako egzotyczne gatunki, zwierzęta z nowo odkrytych ziem. Trzymano ich w ogrodach zoologicznych. Ostatnie ekspozycje zlikwidowano w 1936 roku. Jest sporo zdjęć, można sobie popatrzeć w necie do woli. Przez 4 wieki nikomu nie przyszło do głowy, że to również są ludzie.

W powszechnej opinii samoświadomość i inteligencja są odmawiane zwierzętom do dzisiaj. Mimo setek różnych badań udowadniających coś wręcz przeciwnego. Świnie uważamy za durne i po prostu NIE CHCEMY przyjąć do wiadomości badań udowadniających, że są dużo inteligentniejsze od małp naczelnych.

Rośliny nie czują, bo nie mają czym.

Kamienie i kryształy tym bardziej.

Ziemia to tylko tępy kawał skały.

Żyjemy w martwym Świecie, pozbawionym inteligencji i samoświadomości. Kosmici nie istnieją, a kto twierdzi inaczej, jest głupim oszołomem z wybujałą fantazją. I TYLKO MY - stworzeni na obraz i podobieństwo boga - jesteśmy wrażliwi i inteligentni. Panowie Wszechświata. Władcy wszelkiego życia. Zamknięci w umysłowych klatkach, odcięci od siebie, od Ziemi, od czucia.

Na szczęście to się już zmienia.

I mała dygresja na koniec. Kochamy zapach żywicy i drewna. Kochamy drewniane meble, podłogi, domy. Och, jakże cudowny aromat… zwłok. Tak, ten upajający zapach to zapach drzewnego trupa. Nie inaczej. Żywej istoty, która mogła żyć setki, czasem tysiące lat, a teraz jest martwa. Trup. I owszem, są tacy wrażliwcy, którzy budują domy tylko z drewna powalonych drzew znalezionych w lesie. Pięknie i jakże ekologicznie. Ciekawe, czy mają świadomość, że mieszkają w domach zrobionych z trupów. Czy choć raz w życiu przyszło im to do głowy…


czwartek, 22 listopada 2018

Być Polakiem.


Nie jestem patriotką. Nigdy nie byłam. Nie oddałabym życia za żaden kraj. Pamiętam zbyt wiele wcieleń, w zbyt wielu lokalizacjach na Ziemi i poza nią, by nadal szczególnie emocjonalnie identyfikować się z konkretnym terytorium czy narodem. I nie o patriotyzmie tu piszę. 

Każdy naród ma swoją specyfikę, narodowe wady i zalety. Polacy są niesamowicie kreatywnym, zaradnym i niezależnym narodem. W naszym kraju system kuleje, ponieważ nieustannie potyka się o naszą wewnętrzną niezależność. Dlatego nie ma tu takiego porządku, jak np. Niemczech. W codziennym życiu ma to swoje wady. Jesteśmy kłótliwi, nie umiemy współpracować, ilu Polaków, tyle opinii. Jednak to nasze nieustanne dążenie do niezawisłości jest niesamowicie cenne w rozwoju osobistym oraz wyzwoleniu planety. Ludzie nie pozbędą się okowów nałożonych przez ciemnych władców, jeśli nie upomną się o samych siebie. A cechy potrzebne do wyzwolenia niosą w sobie właśnie Polacy. My mamy to w genach, w naszym dążeniu do suwerenności właśnie. Dlatego budzenie się Polaków ma tak wielkie znaczenie dla całej Ziemi. Nie chodzi tu o żadną mesjanistyczną rolę i wywyższanie się ponad innych. I nie chodzi tu o walkę i wielkie zrywy wojenne. To po prostu czysta fizyka. Niesiemy w swoich ciałach pewne ważne częstotliwości. Podobnie jak inne narody, bardzo silnie połączone z Ziemią - Aborygeni, Irlandczycy, rdzenni Amerykanie itd. To z tego powodu wszyscy ci ludzie są ciemiężeni. Z tego powodu są prześladowani. Chodzi o zduszenie konkretnych częstotliwości w nas, by ciemne siły mogły nadal utrzymywać ludzkość w niewoli. Byśmy tymi częstotliwościami nie emanowali, nie rozszerzali świadomości wolności na planecie.

To się w dużym stopniu udało. Duch w ludziach upadł. Odwrócili się od samych siebie i od Ziemi. To nie jest przypadek, że akurat wśród tych narodów tak bardzo szerzy się alkoholizm. Że zwróciły się ku autodestrukcji. Kompleksom. 

Polacy od bardzo dawna czuli się zaściankiem Europy. Czuli wstyd, że są Polakami. I gardzili sami sobą. A gdy gardzimy sobą, odwracamy się od własnych niesamowitych i cennych zasobów. Od naszych częstotliwości.

Tę pogardę widać wszędzie. Wystarczy otworzyć pierwszą lepszą stronkę w necie. Wszędzie memy: Polacy-cebulacy, nosacze - Janusz i Grażyna itd. To nie jest sympatyczne nabijanie się z własnych przywar. To nie jest wyraz dystansu do siebie - lecz głębokiej wewnętrznej pogardy do swojego pochodzenia. I ja tę pogardę czuję cały czas, z kim nie rozmawiam. W sobie też ją zauważam. Ale teraz nadszedł wreszcie czas, by z niej wyrosnąć. Już wyrastamy, choć nie bardzo jeszcze to sobie uświadamiamy.

Ktoś, tak jak ja, może powiedzieć, że nie jest patriotą. Wolno nam. Nadal jednak mamy w sobie geny naszych przodków-Polaków. Nosimy ich w swoich ciałach. Nosimy zapisy o nich w DNA. Możemy nie identyfikować się z Polską emocjonalnie, jednak czy nam się to podoba czy nie, takie jest nasze pochodzenie. Z tego jesteśmy. To też jest częścią naszego życia na Ziemi. Nie jesteśmy tylko duchami, mamy też ciała fizyczne i ich zapisy, które są częścią nas. Możemy wyjechać, zabrać siebie z Polski, lecz nie wyrzucimy polskości z siebie. Możemy tylko udawać, że jej w nas nie ma.


Niedawno obchodziliśmy 100-lecie odzyskania niepodległości. To ważna data. Wielu naszych przodków oddało życie, byśmy mogli obchodzić tę rocznicę. Okazało się, że była ona uczczona w wielu krajach świata. Przywódcy państw, znani aktorzy składali nam gratulacje. Polskie symbole rozkwitły w wielu krajach. Grały dla nas orkiestry i lokomotywy :)

Ucieszyło mnie to i wzruszyło. I zdziwiłam się, że niektórzy ludzie to zbagatelizowali albo pogardliwie odwrócili się od tego plecami.

Ja czuję, że te konkretne obchody były czymś niesamowicie istotnym. Polacy nareszcie upomnieli się o samych siebie, o swoją godność. I choć uroczystości w tv, pochody, przemówienia, mogą wyglądać jak za komuny, mają zupełnie inne znaczenie energetyczne. To akurat nie jest gloryfikacja cierpienia, użalanie się nad sobą, rozpamiętywanie przeszłości. Ponieważ naprawdę coś się w Polakach przebudziło. Wewnętrzna szlachetność i potrzeba bycia uznanym. Polacy jako naród wstają z kolan i to jest bardzo istotne. To jest absolutnie ważne i cenne dla wszystkich ludzi na planecie. Przestajemy być ofiarami. Bardzo mnie to porusza, gdy się w to wczuwam energetycznie. Chodzi o budzenie się ludzi na bardzo głębokim poziomie. W Polsce i na całym Świecie. Ludzkość sięga po swoją godność. Ludzkość upomina się o samą siebie. I pokazuje to jeden z najbardziej zakompleksionych narodów w Europie.

Sięgamy w głąb naszej historii, daleko poza chrześcijańskie korzenie. Zaczynamy być dumni  z tego, że jesteśmy Słowianami. Zmieniamy się. TERAZ. I te polskie flagi na całym świecie właśnie tę zmianę pokazują. To się dzieje w tej chwili, na naszych oczach, w naszych sercach. I czas to świadomie PRZYJĄĆ.

Flaga to symbol tego kraju, a kraj to przecież nie zabytki, nie ziemia, a ludzie. Nasza własna historia nam to pokazała. 11 listopada to właśnie my sami byliśmy honorowani. To było dla nas. Od nas samych, od Polonii, a czasem była to inicjatywa ludzi z innych narodów. Wszyscy włożyli swój czas i energię, by nas uhonorować. To jest wielkie. Jak często dzieje się coś takiego, by na całym Świecie w taki sposób zwracano się ku jakiemuś narodowi? 

Zatem abstrahując od patriotyzmu, od polityki, od tego, czy rzeczywiście jesteśmy jeszcze wolnym narodem, czy już korporacją, a ta niepodległość jest już tylko fikcją itd.

To uznanie jest dla nas. DLA NAS. I mamy to sobie wziąć! Wchłonąć w siebie, zaakceptować w sobie. Nie symbole, flagi i orzełki, ale godność, która za tym stoi. Godność naszych przodków, naszego pochodzenia i nas samych. Sięgając ku sobie, sięgamy ku swoim zasobom. Sięgamy ku swoim wyjątkowym częstotliwościom, ku połączeniu z Ziemią. Ku własnemu przebudzeniu, ku wolności.



Niagara

Budapeszt. Węgry





Budapeszt. Węgry





Nowy Jork. USA

Czechy

Czechy

Dubaj. Zjednoczone Emiraty Arabskie

Kijów. Ukraina

Madryt. Hiszpania

Nowa Zelandia



Los Angeles. USA

Niagara







Niagara

Chile

Filipiny



Tel Awiw. Izrael

Toronto. Kanada

Wilno. Litwa

Singapur

Czechy

Zagrzeb. Chorwacja



I na koniec:


Niezwykle piękny i symboliczny obraz - biały orzeł, który wreszcie wzbił się w powietrze. I w jeden dzień obleciał całą Ziemię.




środa, 21 listopada 2018

Racjonalne odżywianie.



Jedzenie zabija. Cukier, sól, tłuszcz itd. Jedzenie zaśmieca ciało. Jedzenie obciąża. Jedzenie obniża wibracje. Jedzenie to twój wróg!!! Jedz mniej. Jedz rzadziej. Jedz mniej ale dużo częściej. Pij więcej wody, jedz owoce. Nie jedz owoców, to cukier! Zjadłeś cukierka? Obwiniaj się, wstydź swojej słabości i braku kontroli.


Co ludzie robią sobie jedzeniem? Dlaczego jedzenie jest narzędziem do krzywdzenia siebie, samobiczowania, a nie naturalnym zaspokojeniem potrzeb ciała i przyjemnością?

Byłam na diecie odkąd byłam nastolatką. W wieku 16 lat wprowadziłam jeden dzień w tygodniu owocowy. Jadłam świadomie, czytałam wszystkie składy produktów itd. Całymi latami ciągle oczyszczałam ciało – wszelkie możliwe lewatywy ( z kawy, soku z cytryny, moczu i już nie pamiętam, czego tam jeszcze ), prakshalany, oczyszczania wątroby, nerek itd. Ponad 20 lat diet i oczyszczania. Do tego suplementacja, a jakże.

No i ćwiczenia, bardzo intensywne. Joga, aerobik, kung-fu, flamenco, taniec brzucha, zumba, pływanie, bieganie, rower itd.

Skutek? Chorób od cholery i trochę, nietolerancja pokarmowa itd.

Jeśli chodzi o wagę – skoki wagi o 20 kg nie były niczym nadzwyczajnym. Ale nie wskutek zmiany diety, bo całe życie jadłam mniej więcej podobnie, dwa zwykłe posiłki dziennie - 2 kromki chleba na śniadania, jedno danie na obiadokolację. W międzyczasie owoc lub parę herbatników. Miałam też dwuletni okres wegetarianizmu, bez nabiału ale czasem jadłam ryby - który nie przyniósł kompletnie żadnych zmian. Były oczywiście i głodówki, najdłuższa 22 dni o samej wodzie, podczas której również intensywnie ćwiczyłam, po 2 godziny dziennie. I codziennie robiłam lewatywy, by nie wchłaniać toksyn z jelit. Nie schudłam kompletnie nic w tym czasie. A przecież nie dostarczałam ciału nawet jednej kalorii, bardzo dużo spalałam, powinnam schudnąć, nieprawdaż?

Chudłam i tyłam tylko z jednego powodu – związku z mężczyzną. Chudłam natychmiast po rozstaniu, w związku tyłam błyskawicznie.

Odnośnie jedzenia mięsa. Od dziecka miałam silny wstręt psychiczny, dlatego mięso musiało być przykryte, np. plasterkiem pomidora. Kilka ostatnich wcieleń miałam wegetariańskich i mięsa brzydziłam się jak cholera. Jednak mam grupę krwi 0 i zauważyłam, że moje ciało aż wyje do mięsa i najlepiej czuję się po mięsie. Vege zupki i sałatki – zaparcia, złe samopoczucie itd. Mięcho? Błyskawiczne trawienie, przypływ sił, regularne wypróżnienia itd. Zszokowało mnie to, bo jakże to tak?! Ja chce być wysokowibrującą wegetarianką, nie zabijać zwierzątek, a moje ciało mnie zdradza i chce mięsa? Dwa lata wytrzymałam, ale któregoś dnia przechodziłam koło mięsnego i prawie popłakałam się, tak mi się chciało trupka. Ślina mi ciekła do pasa. Stanęłam wtedy pod tym sklepem, popatrzyłam na to co odstawiam i postanowiłam, że już nigdy więcej sobie tego nie zrobię. Nie będę odmawiała mojemu ciału tego, czego ono chce. Jeśli ciało samo odrzuci mięso, to ok. Jeśli nie, to będę je jadła, wbrew poglądom umysłu.

Potem miałam oczywiście jazdy na zostanie bretarianką. Przeszłam nawet jakieś tam procesy ale dałam sobie na luz. To samo – jeśli ciało samo odstawi jedzenie, to ok. Póki to tylko pomysł umysłu, mam to gdzieś.

Nigdy więcej karania siebie jedzeniem. Nigdy więcej wyrzekania się. Nie zgadzam się na to, by krzywdzić siebie w ten sposób.

Gdy moja własna obsesja żywieniowa trochę odpuściła, zaczęłam przyglądać się ludziom wokół mnie. Jak oni jedzą?

Okazało się, że wszyscy wokół robią to samo – torturują siebie jedzeniem. To im wolno, tego nie. Jak to zjedzą, muszą się ukarać poczuciem winy. Jak sobie odmówią, czują przez chwilę satysfakcję i mają poczucie, jacy są ważni i wspaniali. Aż do chwili, gdy skuszą się na kawałek czekolady… Wówczas cała wspaniałość bierze w łeb. Ale jest rozwiązanie -  należy odmówić sobie więcej, ukarać siebie bardziej.

To jest tak przykre, gdy patrzy się na to z boku. Robią tak i szczupli i grubi. Wszyscy jednako uznają jedzenie za zło, a gdy sprawią sobie nim przyjemność – muszą się natychmiast ukarać poczuciem winy. Najlepiej, jeśli jedzenie jest niesmaczne, mdłe, zielone i półpłynne. Wtedy mają poczucie ważności, wyższości nad innymi, poczucie kontroli nad swoim życiem i panowania nad ciałem.

I nazywają to racjonalnym żywieniem. Jakżeby inaczej zresztą. Racjonalnym, bo umysłowym. Wymyślonym. Nie mającym nic wspólnego ze słuchaniem potrzeb ciała. A przecież to ponoć dla niego jemy, by jego potrzeby zaspokoić.

W całym moim życiu poznałam jedną osobę, która zamiast umysłu, naprawdę słuchała swojego ciała. Jej ciało odmówiło mięsa? Została wegetarianką. Znałyśmy się parę lat, jadałyśmy wspólnie regularnie i nawet nie zauważyłam, że ona nie je mięsa. Nigdy o tym nie mówiła, nie wartościowała się tym w żaden sposób. Powiedziała mi, że raz na kilka miesięcy jej ciało ma potrzebę zjeść mięso. Wtedy je zjada bez żadnego problemu, poczucia winy czy wstydu.

Ta kobieta nie ćwiczyła intensywnie, nie jadła ton suplementów, nie oczyszczała się ciągle tak jak ja. Wcinała słodycze, jeśli miała ochotę. A była zdrowa, szczupła, sprawna i po pięćdziesiątce wyglądała lepiej, niż niejedna trzydziestka.

Ilość rozmaitych „prawidłowych” diet na Ziemi jest niewyobrażalna. Ludzie są w tej kwestii niesamowicie kreatywni. Jedzenie zawsze było związane z religią, z wyrzeczeniem, z przymusowym postem. Dietetycy prześcigają się w wymyślaniu coraz to nowych teorii o prawidłowym odżywianiu. I choć wiele z nich sobie przeczy, idea jest zawsze taka sama – czegoś NIE WOLNO.

Powszechnie wierzy się, że im mniej kalorycznie i objętościowo, tym lepiej. Tym dłużej się będzie żyło. Tak przecież twierdzą starzy jogini :-)

Rzecz jednak w tym, że są na świecie stulatkowie, którzy jedzą co chcą, piją alkohol i palą papierosy. I mają się całkiem dobrze, czasem lepiej od starych joginów. Chyba nikt im nie powiedział, że jedzenie powinno ich już zabić.

Aaa, odnośnie prawidłowego jedzenia – w TV był program o Amerykance, która przez kilkanaście lat żywiła się tylko frytkami i macami a piła tylko colę. Zero wody, zero zielonego, zero suplementów. Owszem, miała nadwagę i matowe włosy. Ale gdy zrobiono jej wszechstronne badania, okazało się, że babka jest zdrowa…

Więc jak to jest z tym jedzeniem? Jak to jest, że można nie jeść nic i nie chudnąć? Albo jeść gigantyczne ilości kalorii i być zdrowym? Przecież naukowcy i dietetycy mówią, że tak się nie da!

A co, jeśli to ich gadanie to tylko bełkot ludzi, którzy nie mają bladego pojęcia o procesach zachodzących w ciele? Którzy coś tam zrozumieli, ale ich wiedza jest nadal w powijakach?

A co, jeśli tym wszystkim od początku do końca steruje umysł? Jego przekonania co do ilości i wartościowości pożywienia? Dlaczego można żyć bez jedzenia? Jak to możliwe, że można przeżyć bez oddychania? Pamiętam, w jakim szoku byłam, gdy 20 lat temu usłyszałam o tym, że ktoś tam wstrzymał oddech na 7 minut. Obecny rekord świata to 24 minuty i 11 sekund w nurkowaniu na bezdechu. Jaki będzie rekord za kolejne 20 lat? I czy naprawdę wierzycie, że można aż tak natlenić organizm, by starczyło na 24 minuty? Na planecie żyją ludzie, którzy jedzą piasek. Albo para młodych ludzi, którzy mielą radioaktywne kamienie i nimi się żywią. Poszukajcie sobie w necie, jeśli mi nie wierzycie.

Od kilku bretarian niejedzących od paru lat usłyszałam to samo – nie muszę już jeść i pić, bo nie tłumię swoich emocji. Zgadzam się z tym, co oni mówią. Jedzenie świetnie się sprawdza jako wytłumiacz emocji. Ale to nie jedyne rozwiązanie. Są też tacy na religijnym haju. Oni też nie muszą jeść. W każdej religii są święci, którzy przestali jeść i pić i mieli się bardzo dobrze.

Moja dawna koleżanka jako nastolatka postanowiła przestać jeść i pić. Wytrzymała tydzień. Pewnie wytrzymałaby dłużej, ale poszła z tatą na basen. W basenie puściły hamulce i zaczęła chłeptać wodę jak opętana. Zawsze mnie to śmieszy, jak sobie przypomnę :)

Ja już dawno przestałam wierzyć w kalorie. Tak jak moja koleżanka farmaceutka powiedziała kiedyś – wiesz, ja nie wierzę w bakterie i wirusy. Codziennie przychodzi do mnie kilkaset osób, które kichają, prychają i wydzielają wszelkie możliwe zarazki. Nie oddziela mnie od nich żadna szyba. A od wielu lat nie byłam chora.

Zresztą – popatrzmy na szpitale. Składowisko wszelkich możliwych najgorszych patogenów. W którym przebywają osoby ciężko chore, o całkowicie osłabionej odporności. Dlaczego będąc w szpitalu nie łapią innych chorób? Leżą na OIOM-ie i ledwo zipią, totalnie wyjałowieni antybiotykami. Antybiotyki działają tylko na określone szczepy bakterii, więc taki człowiek powinien przyciągać wszystko inne jak magnes. Jest kompletnie bezbronny wobec pozostałych bakterii i wirusów obecnych w powietrzu.

Dlaczego podczas zarazy nie wszyscy umierają? Dlaczego dawniej ludzie mogli opiekować się trędowatymi, chorymi na ospę i zmieniać im bandaże, wycierać ropę, nie mając nawet dostępu do mydła i gorącej wody – i niektórzy pozostawali zdrowi?

Dlaczego ludzie nie zadają sobie takich pytań? Czemu ignorują fakty albo im zaprzeczają? Czemu tak bardzo chcą wierzyć w jedyną słuszną dietę ( każdy w inną oczywiście ).

Co by nam zostało, gdybyśmy nie mogli już używać jedzenia przeciwko sobie? Do kontrolowania i karania siebie? Gdybyśmy nie używali go do tłumienia emocji? Gdyby nie stanowiło dłużej o naszej wartości lub bezwartościowości? O wysokich wibracjach, oświeceniu, byciu wybrańcem boga? 

Jakby to było wyzwolić się z tych hipnoz i wierzeń? Postrzegać jedzenie totalnie neutralnie, niewinnie? Cokolwiek jem czy też wcale nie jem – nie ma to ŻADNEGO ZNACZENIA. Nie świadczy o niczym. Nic mi nie dodaje i nic nie ujmuje.

Dla ego i umysłu taki pomysł jest nie do zniesienia. Bo jedzenie tak naprawdę niekoniecznie odżywia ciało. Ciało może żyć z nim ale i bez niego. Kwestia jedzenia przede wszystkim karmi umysł.

czwartek, 8 listopada 2018

Oni to robią za moje podatki!

Wiele osób zżyma się w duchu, gdy znów słyszy o jakimś polityku, który nakradł, oszukał, sprzeniewierzył. Ludzie nie mogą znieść tego, że potężne kwoty, które tak bardzo pomogłyby potrzebującym, głodnym dzieciom itd. są wyrzucane w błoto. Znów nietrafiona inwestycja, znów coś tam...

Wtedy ludzie ci chodzą pełni złości i prawią jeden do drugiego - to za nasze podatki! Za nasze podatki oni żyją w luksusie, rozbijają się samochodami, robią bezsensowne interesy. Wszystko za nasze podatki.

Tak, to prawda. Za podatki to robią.

Dlaczego? Bo mogą! Bo te podatki są im przekazywane bez żadnej świadomej intencji ze strony ludzi. Mają je do zarządzania wedle własnego uznania. Oddaje się im energię w postaci pieniędzy - macie i róbcie z tym, co chcecie. Okradacie mnie a ja muszę się na to zgodzić.

Zatem czego się spodziewać? Jaki może być rezultat, gdy intencja jest taka - dobra, jestem w systemie, system żąda teraz ode mnie haraczu, żąda mojej energii w postaci pieniędzy, więc mu ją oddaję. Ze spuszczoną głową, zły, nieszczęśliwy, czując się okradzionym... Masz i weź swoją dolę.

Na co mogą iść pieniądze, gdy są dawane w poczuciu bycia okradanym?!
Przecież tu już jest intencja, one już mają cel.

A przypominam, że podatki płacimy każdego dnia. Ciągle. Są wliczone w cenę każdej usługi, każdego produktu. Pijemy wodę, używamy prąd - za to też płacimy podatki. I każdego dnia, świadomie lub nie, płacąc za cokolwiek, używając czegokolwiek, w co wliczony jest podatek, mamy poczucie bycia okradanym. Na samo słowo "podatki" wielu ludzi reaguje wzrostem ciśnienia tętniczego... :-)

Sama tak miałam. Ale do czasu. Pewnego dnia się przecknęłam i zastanowiłam, co ja właściwie wyprawiam? Dlaczego ja nie daję tej energii podatków świadomej intencji? Przecież to moja energia, więc ja nadaję jej kierunek ruchu!

Tamtego dnia zmieniłam swoją intencję. Teraz daję swoją energię w postaci pieniędzy, z intencją - idź i działaj na korzyść Życia. Życia ludzi, zwierząt, roślin, planety. Takie przeznaczenie jest w mojej energii, płaconej w moich podatkach.

Te pieniądze nie mogą już iść na nic, co nie służy wszelkiemu dobru. Nie mogą, bo ja jako stwórca nadałam im kierunek.

Jaka zmiana nastąpiła od tamtego czasu? Otóż nagle zaczęłam zauważać, jak wiele dobrego się dzieje dla wspólnych korzyści. Tu miasto wybudowało nowe drogi rowerowe, tam zadbało o przystanki autobusowe, tu wprowadzono darmowe bilety autobusowe dla uczniów...

Teraz moja uwaga kieruje się ku temu, co jest budowane dla nas i co nam służy. I myślę sobie - to za moje podatki :-) Za moje podatki jest ten nowy park, za moje podatki założono stołówkę dla bezdomnych.

I to mnie nie boli. To mnie cieszy. Dołożyłam się do wspólnego dobra. Wniosłam coś od siebie dla nas wszystkich. Moje podatki mają teraz wreszcie sens.

I coś jeszcze. Nagle zaczęłam korzystać z tych wspólnych dóbr. Okazało się, że miasto organizuje darmowe zajęcia jogi, zumby, ratownictwa wodnego itd.
I zamiast płacić za zajęcia jak dawniej, teraz chodzę sobie na nie za darmo. W dodatku nie muszę już dojeżdżać, bo mam je po drugiej stronie ulicy :-)

I owszem, nadal widzę te sprzeniewierzone pieniądze, widzę ten cały bałagan i czasem też mnie na to szlag trafia. Ale od tamtego czasu nigdy już nie pomyślałam - to za moje podatki. O nie. Za Wasze. Za moje już nie.

Żyć poza systemem? Ale jak?

Jak to jest z tym wyjściem z systemu? Niby tak bardzo tego chcemy, niby on nas więzi, uzależnia, unieszczęśliwia. Ale jak z niego wyjść i żyć dalej w cywilizacji?

Wydaje się, że jest to kompletnie niemożliwe. Chcesz wyjść z systemu? Wyjedź do Amazonii, zaszyj się w dziczy, ubierz w spódniczkę z liści i upoluj sobie kolację. W "cywilizowanym" świecie nie da się żyć poza systemem, ponieważ trzeba płacić nawet za miejsce do życia. Trzeba zapłacić za ziemię, na której się mieszka. Płacąc systemowi, już stajemy się jego częścią.

Są ludzie, którzy twierdzą, że żyją poza systemem, bo nie płacą podatków i są wolni jak ptaki. Czyżby? Nawet gdy taki gościu wędruje z plecakiem po świecie, on również musi coś jeść albo gdzieś podjechać. Czasem nakarmią go ludzie, a czasem popracuje chwilę pomagając komuś w gospodarstwie. A gdy cokolwiek kupi w sklepie, gdy podjedzie autobusem, już płaci podatek wliczony w cenę, czyli wchodzi w grę z systemem. Już na moment staje się częścią tego mechanizmu.

Zatem co teraz? Jednak Amazonia? Ale ja nie lubię upałów!

A gdyby tak odpuścić pomysł całkowitego wyjścia z systemu? Gdyby tak po prostu dać sobie na luz? Gdyby przestać z nim walczyć i pozwolić mu być?

System sam w sobie nie jest naszym wrogiem, ponieważ on nie jest żywą istotą. On się replikuje i rozszerza, bo taki ruch nadali mu jego twórcy a zasilają go ci, którzy w nim żyją. I wierzą, że muszą go zasilać, bo bez niego zginą.

Gdy walczymy z systemem, on walczy z nami. To nasza własna energia walki zasila system i wraca do nas poprzez niego. To go tylko wzmacnia. Jednak gdy wycofujemy spokojnie system z siebie, jest to przez niego kompletnie niezauważone. Dlatego poza systemem żyją tylko ci, którzy z nim nie walczą, ignorują go albo po prostu akceptują.

A co, gdyby pójść krok dalej i zacząć z systemu KORZYSTAĆ?

System dzieli się na dawców i biorców. Kto bierze z systemu? Ano biorą ci, którzy SAMI udzielają sobie prawa, by to robić. Wszyscy pozostali uznają za swój obowiązek, by system zasilać i do niego wnosić. Taka jest zbiorowa hipnoza. Biorcy prawo do brania nadają sobie najczęściej z urodzenia, z pochodzenia (rodziny różnych "panów" tego świata, arystokracja, miliarderzy itd.) Reszta to siła robocza, która ma system karmić. I karmią system rolnicy, robotnicy, nauczyciele, profesorowie, lekarze. Wszyscy są elementami, które tworzą jedną spójną sieć i pilnują siebie wzajemnie, by ktoś poza system nie wyskoczył. Bo to osłabi sieć. Ale komu służy ta sieć? Elementom sieci? Ano nie, sieć służy swojemu twórcy - pająkowi :-) Pająk jest tu biorcą.

Pamiętacie te "pola uprawne" w filmie Matrix? Miliony istot wpiętych w urządzenia, dzięki którym spijana jest z nich energia? A wszystko to połączone w jeden system, jedna sieć? Tak symbolicznie to widzę.

Jak tedy sprawić, by ta sieć nam SŁUŻYŁA? Jak wyjść poza grę "dawca-biorca"?

Trzeba przedefiniować swoją relację z siecią. Gdy chociaż maleńka część naszej energii jest częścią systemu, gra z nim, wówczas to my jako TWÓRCY ustalamy zasady, na jakich gramy i współistniejemy. Ustalamy, na jakiej pozycji chcemy się znaleźć. Do tej pory wybieraliśmy rolę dawcy lub biorcy, wysysanego lub pająka, bo w dualności znaliśmy tylko takie opcje.

Jednak nawet biorca wnosi do systemu swoją potężną obecność a tym samym go współtworzy. System bez istot, które z nim grają, nie może istnieć. Grają z nim i dawcy i biorcy. Wszyscy go tworzą, zasilają i wszyscy mogą zacząć z niego korzystać. Wówczas system się przekształci. A gdy nie będzie już nikomu potrzebny do gry, zniknie.

Rzecz w tym, że póki istnieje, człowiekowi ciężko jest istnieć poza nim. Dlatego zamiast z nim walczyć, można pozwolić mu odejść. Nie chodzi o walkę, walka czyni go silniejszym. Nie chodzi o całkowite, natychmiastowe wyjście poza, bo to tylko iluzja.

Chodzi tylko o to, by wycofać system z siebie. To ważne. System z siebie a nie siebie z systemu. Wycofując siebie z systemu nadal jesteśmy przez system widziani, on nas wzywa, ciągnie z powrotem. Próbuje nas zastraszyć, przekupić, manipuluje nami. Gdy zaś wycofujemy system z siebie, ze swoich przekonań, pragnień, umysłu, wówczas przestajemy go współkreować i zasilać swoją energią. I w tych sferach, gdzie wycofaliśmy się z gry z systemem, tam nie ma z nim żadnej interakcji, stajemy się dla niego niewidzialni. Stopniowo wycofujemy coraz więcej części systemu z siebie, a tym samym siebie z systemu. Odpadają różne macki systemu, różne programy, wierzenia, hipnozy. A tam, gdzie nadal z systemem gramy, możemy korzystać z niego pełnymi garściami.
Ponieważ wnosząc do niego swoją obecność, zasilamy go. A tym samym mamy prawo z niego korzystać.

Czy można korzystać z systemu a równocześnie wycofywać z niego swoją energię? TAK. Dzieje się tak wtedy, gdy ustalamy intencję na powrót do samego siebie. Na bycie sobą przede wszystkim. Wtedy system naprawdę może nam służyć. Może dla nas pracować.

Kiedy korzystamy z systemu? Gdy on nie działa przeciwko nam a razem z nami. Gdy nie stawia nam oporu, nie tworzy blokad. Gdy chcemy coś stworzyć i robimy to łatwo. Wszystko synchronicznie się układa. Budujemy dom i wszystkie dostawy są na czas. Materiały takie, jak zamówiliśmy. Robotnicy uczciwi i fachowi. Urzędnicy nam sprzyjają i wydają potrzebne papierki itd. itp.
Gdy wszystko dzieje się lekko, a tworzenie w materii jest zabawą.

Reasumując. Tym, co naprawdę DEFINITYWNIE zakończy system jest nie walka z nim, nie intencja zniszczenia go, ale paradoksalnie - intencja korzystania z niego. Gdy zabraknie ludzi, którzy będą wierzyli, że muszą go sobą zasilać a nie wolno im korzystać, gdy zabraknie elementów sieci, to i sieć przestanie istnieć.

Gra w system toczy się tylko dzięki temu, że są dawcy i biorcy. Wysysani i pająki. Wykorzystywani i wykorzystujący. I tej gry nigdy nie zakończą wykorzystujący. Mają z niej zbyt dużo frajdy. Zakończą ją wykorzystywani, gdy ockną się z hipnozy i pozwolą sobie korzystać. Gdy staną się korzystającymi. Bo gdy zostaną tylko KORZYSTAJĄCY, system zniknie i gra się wreszcie zakończy.

P.S.

I to jest właśnie niesamowicie skuteczna pułapka na różnej maści pracowników światła, którzy pełni dobrej woli i entuzjazmu przychodzą tu walczyć z systemem. Sama ich intencja obalenia systemu jest dla niego pożywieniem. Mówi się im: system jest zły, niewoli istoty, nie wolno wam z niego czerpać. Macie go zniszczyć.

Zatem radziłabym dokładnie przyjrzeć się tym, którzy nas tu z taką misją przysyłają. Różnym panom karmy, mistrzom i kryształowym istotom.
Czy oni naprawdę nie rozumieją prostego prawa wszechświata, że z czym walczysz, to wzmacniasz? Są aż tak tępi? Albo może jednak TO ONI mają interes w tym, by ten system nie upadł? Ot, zagwozdka...

poniedziałek, 29 października 2018

Wybór a chciejstwo czyli o prawie przyciągania.


Większość ludzi robi tak - nie będę zauważać prawdy, bo mi się ta prawda nie podoba.

Nie wierzę w żadne smugi chemiczne, bo to wymysły „teorii spiskowych”. Nie chcę o tym wiedzieć. Bronię się przed tym, wyśmiewając to.

W grupach ezoterycznych również funkcjonuje ten sam mechanizm. Ludzie niby wiedzą już o pewnych rzeczach, już im nie zaprzeczają, ale za żadne skarby nie chcą o nich rozmawiać. Tłumaczą to w następujący, „ezoteryczny” sposób - och, nie należy mówić o tym, co się nam nie podoba, bo wtedy się to PRZYCIĄGA. 
Porozmawiajmy sobie lepiej o aniołkach i o tym, jak bardzo nas kochają. I jak jest pięknie i cudownie i jak będziemy żyli długo i szczęśliwie, bo uratują nas aniołowie/kosmici/inne magiczne siły. 

Takie podejście pokazuje tylko jedno - w środku tych ludzi jest strach. Strach nie uwolniony i PRZYCIĄGAJĄCY dokładnie to, o czym ci ludzie nie chcą rozmawiać. Boją się, wypierają ten lęk, a on sobie pięknie w nich pracuje, materializując im to, czego się boją.

Alternatywą dla takiej postawy jest wyraźne widzenie rzeczywistości, uwolnienie strachu przed nią i WYBÓR tego, czego się chce. Wybór wynikający już nie ze strachu czy wypierania, ale z radości serca, z szacunku i czułości dla samego siebie. I taki wybór naprawdę nie potrzebuje, by milczeć o tym czy o tamtym. Bo on jest w sercu cały czas obecny.

Bo to nie słowa przyciągają manifestacje, ale to, co nosimy w swoim polu. Gdyby słowa działały, wszystkie te klepane przez nas latami afirmacje już dawno by się zamanifestowały. Tymczasem ludzie ubierają się tylko na biało ( bo czarna koszula obniży im wibracje ), wcinają sałatki ( żeby mięso trupa ich nie zanieczyściło ), klepią mantry/modlitwy/inwokacje/ afirmacje i mówią tylko o kwiatkach oraz aniołkach ( prawie mdlejąc z przerażenia, gdy ktoś rzuci przy nich soczystą kurwą, bo ich wibracje od tego upadają ). A tych cudownych zmian i wszelkiego dobrostanu w ich życiach jakoś nie widać. Za to widać strach, który nimi kieruje. Im bardziej się uśmiechają, im większą świątobliwością emanują, tym większy strach przed sobą ukrywają. 

I nijak im wytłumaczyć, że ten strach w sobie noszą, bo oni są przecież czyści i nieskalani...

Szkoda tylko, że nie chcą zrozumieć, że to co robią, to tylko chciejstwo. Zwykłe, banalne, zamaskowane chciejstwo, które z prawdziwym wyborem nie ma nic wspólnego. Ponieważ wybór nie może kierować się strachem. Wtedy byłby tylko ucieczką a nie wyrazem pragnienia ducha. Jeśli za intencją ukryty jest strach, to zawsze zmaterializuje tylko więcej tego, czego się boimy. 

piątek, 26 października 2018

Cierpienie uszlachetnia?


Kiedyś tak myślałam i takie „błyskotliwe” poglądy, rodem z kościoła, głosiłam. Potem zmądrzałam.

Teraz patrzę na świat i jakoś tam, gdzie jest patologia – czyli mnóstwo cierpienia - szlachetności nie widzę. Za to widzą ją tam, gdzie cierpienia nie ma. 
Dziwy i cuda na kiju…

Zauważam coś jeszcze. W tym miejscu, sferze życia, gdzie kogoś dotknęło cierpienie, ta osoba ma pozwolenie na takie samo cierpienie u innych. Głębokie, wewnętrzne pozwolenie, którego zresztą będzie się wypierać za wszelką cenę, bo przecież jak to o niej świadczy?

Widzę to po samej sobie. Byłam bitym dzieckiem. I choć na poziomie umysłu uznaję bicie za jeden z najgorszych koszmarów, jaki można zaserwować własnemu dziecku, za coś, co niszczy i bijącego rodzica i dziecko – to tak naprawdę, głęboko w sobie, nie uznaję bicia dzieci za coś złego. Jakaś część mnie daje ku temu przyzwolenie. Wbrew temu, co o tym myślę, wbrew tej wrażliwej i czującej części mnie.

I tak reagują dzieci, które były bite. Typowe teksty – mnie mama biła a wyrosłem na porządnego człowieka.

Natomiast dzieci, które były traktowane delikatnie i z szacunkiem, są wstrząśnięte tym, że można uderzyć dziecko. Nie mogą patrzeć na takie sceny, rozrywa im serce, są przerażone.

Ja patrząc na bite dziecko nie czuję współczucia. A przecież powinnam, bo wiem jak to boli i niszczy psychikę. Przecież to znam, zatem tym bardziej powinnam użalać się nad bitym dzieckiem. Nie. To tak nie działa. Nigdy nie działało.

To nie znaczy, że chcę, by dzieci były bite. Nie chcę. Ale gdy to się dzieje, nie przeraża mnie to. Bo ja wiem, jak to boli, ale też wiem, że jest to ból, który można przeżyć. On niszczy, ale nie zabija. Mnie przecież nie zabił.

Cierpienie nie uszlachetnia. Cierpienie czyni obojętnym. Cierpienie daje przyzwolenie na cierpienie innych.

Zresztą, gdyby naprawę uszlachetniało, patologia leczyłaby się sama. Kolejne pokolenia byłby coraz wrażliwsze i delikatniejsze dla własnych dzieci. Zamiast tego, patologia przenosi się z pokolenia na pokolenie, poprzez wewnętrzne przyzwolenie ofiar.

Inny przykład. Okaleczanie dzieci przez obrzezanie. Chłopców czy dziewczynek, obojętnie. Wydawałoby się, że po takiej traumie rodzic zrobi wszystko, by oszczędzić tego własnemu dziecku. Nic z tego. Rodzic bardzo dumnie zanosi własne dziecko do kapłana, który zgotuje mu ten sam okrutny los. I pragnę zauważyć, że rodzic nie użala się nad dzieckiem, nie współczuje, nie płacze wraz z krzyczącym z bólu małym człowiekiem. Nie. Tam, gdzie sam nosi traumę, jest zimny i obojętny. 

Prawdopodobnie wynika to z tego, że aby samemu przetrwać traumę, trzeba się odciąć od czucia. Zamrozić. I gdy ktoś dotyka naszego zamrożenia przez podobne doświadczenie, my znów kontaktujemy się z zamrożeniem. Nie z bólem, ale z zamrożeniem właśnie.
Więc nie ma szans na współczucie, gdy nie ma w ogóle czucia…

Jeszcze jeden przykład. Bardzo dużo chorowałam i cierpiałam fizyczne przez wiele lat. Kilka raz ból był tak wielki, że byłam pewna, że umieram.

Gdy ktoś mówi o jakiejś swojej chorobie, czuję współczucie, że musi tak bardzo cierpieć. Ale gdy choruje na to samo co ja, współczucia nie czuję wcale. Zrozumienie, owszem. Wiem, przez co przechodzi. Ale ani krzty współczucia.

W takim razie cóż takiego szlachetnego jest w cierpieniu? Nie uczy współczucia, a obojętności. Nie rozwija, tylko zatrzymuje. Nie otwiera, tylko zamyka na samego siebie i na świat. Nie buduje, ale niszczy. Nie wznosi ducha, lecz tylko upokarza.

Nawet zwycięskie przejście przez cierpienie nie czyni silniejszym. Na odwrót. Uzmysławia własną słabość, kruchość i tworzy strach przed kolejnym takim doświadczeniem.

Ludzie, którzy przeżyli traumę albo ciężką chorobę, nie zaczynają w magiczny sposób być radosnymi osobami, które czują się silne i cieszą się życiem. Za to wielu z nich popada w depresje, okalecza się, popełnia samobójstwo.

Owszem, zdarzają się pozytywne transformacje pod wpływem cierpienia. Takimi obrazkami lubi epatować nas Hollywood. Ale jest to naprawdę znikomy procent przypadków i wchodzą tu w grę jeszcze inne czynniki. Ile znasz osób, które pod wpływem cierpienia rozkwitły? A ile takich, które zwiędły, zmarniały, zapadły się w sobie?

Gdzie zatem ta powszechnie głoszona szlachetność cierpienia?

czwartek, 25 października 2018

Wódzia, maryśka, stek – śmiertelni wrogowie umysłu.


Umysł już tak ma, że lubi mieć wrogów. Umysł „uduchowionej” osoby również chętnie ich wszędzie szuka. Może nawet chętniej, bo przecież typowy „pracownik światła” przyszedł tu walczyć z ciemną stroną, nieprawdaż? Trza zatem szukać tej ciemności i zwalczać ją ze wszystkich sił.


Dostałam mailem info o jednej pani, która pisze, jak to marihuana strasznie obniżyła jej wibracje. Pani potem jakiś czas dochodziła do siebie. Wszystko to dlatego, że była na wyższych wibracjach, powyżej pola serca. A gdy zapaliła, jej świadomość jakby się zawęziła i pani poczuła smutek, jako efekt obniżenia wibracji.

Dziwna rzecz z tymi wysokimi wibracjami, skoro byle co może je obniżyć. Piwo, maryśka, schab w galarecie...

A przecież istota o naprawdę wysokich wibracjach nie wchłania do siebie tego, co jej nie służy. A jeśli już to zrobi, to ta substancja dowibrowuje do wysokich wibracji istoty.
Dlatego prawdziwy mistrz może zjeść truciznę i nic mu nie będzie.

Jeśli jednak umysł wierzy, że szkodzi mu jakaś substancja, to tak jest. Jeśli wierzy, że nie może wypowiadać jakiś słów, przebywać w jakiś miejscach, bo w magiczny sposób go to osłabi, to tak jest.
Zatem po pierwsze, bardzo pięknie pokazały się tej pani przekonania jej umysłu.

A po drugie.
Nie ma takiej opcji, by po spożyciu jakiejkolwiek substancji ktoś poczuł w sobie smutek, którego w nim wcześniej nie było. Jeśli po wypiciu piwa albo zażyciu maryśki jakiejś pani robi się smutno, najprawdopodobniej ta pani ten smuteczek w sobie nosi. Przykryty, przytłumiony, wyparty. Zakopany głęboko, poza świadomym umysłem.

Inna opcja jest jeszcze taka, że pani wzięła na siebie energie innej osoby. Jednak w tym przypadku - też nie ma przypadku :-) Jeśli bierzemy na siebie cudze energie, to będą to te energie, które już nosimy w sobie, głęboko stłumione.

Podsumowując - pani ma jakieś przekonania i prawdopodobnie wyparte emocje. A odpowiedzialnością za ich odczuwanie obarcza jakąś substancje.

I to naprawdę nie ma znaczenia, czy "wywaliłoby" jej po spożyciu piwa, maryśki, kiełbasy krakowskiej czy zjedzeniu czekolady. Żadna z tych substancji nie zawęża świadomości. Wystarczy popatrzeć na pijanego człowieka. Jaki się robi otwarty. Mówi o rzeczach, o których na co dzień milczy. Dociera do zablokowanych emocji. Odczuwa siebie, swoje marzenia, bóle i troski. Owszem, intelekt, zdolności motoryczne, rzeczywiście są wówczas ograniczone. Ale nie świadomość siebie. Paradoksalnie, ta właśnie chwilowo się poszerza.

A tym, co naprawdę zawęża świadomość, jest umysł i jego wyobrażenia.




Co z tą iluzją?


Koleżanka mnie zapytała, co wg mnie oznacza wyjście poza iluzję tego świata.
Inna koleżanka po roku prowadzenie zajęć rozwojowych, dostała pytanie od swojej klientki – o co właściwie chodzi z tą iluzją, bo jej życie jest przecież realne, prawdziwe. Ma dom, ukochaną pracę, przyjaciół. Gdzie niby jest ta iluzja, skoro wszystko w jej życiu jest rzeczywiste?

No tak. Skoro wszystko jest prawdziwe, to w czym jest iluzja?

Odpowiedź jest prosta. Iluzją jest myślenie, że to świat stwarza mnie a nie ja świat. Że jestem zależna od tego, co na zewnątrz mnie.

Programy umysłu blokują nam prawdziwe postrzeganie. Tymczasem to ja stwarzam świat. W każdej chwili, przy każdej czynności, w każdej relacji. To nie ktoś, coś, sprawia, że świat tak wygląda. Ja to sprawiam. To ja sprawiam, ze ktoś jest dla mnie miły bądź nie. To ja sprawiam, że mam na coś pieniądze bądź nie. To ja sprawiam, że moje ciało jest takie czy inne. O WSZYSTKIM decyduję ja. O każdym moim doświadczeniu. Świadomość tego, odczuwanie tego przez cały czas jest równoznaczne z byciem świadomym stwórcą własnego życia.
Istnienie w tym stanie cały czas, totalnie odmieni życie każdego człowieka.

Kiedyś myślałam, że trzeba "dorosnąć" do tego poziomu świadomości. Trzeba pracować nad sobą, rozwijać się duchowo, medytować i inne bzdety. Trzeba sobie zasłużyć wyrzeczeniami. Teraz uważam, że to nasz NATURALNY stan. Odczuwanie go zostało zablokowane przez traumy, programy umysłu, implanty itp. Można się z tego oczyszczać, medytować dziesiątki lat, klepać mantry albo robić inne magiczne sztuczki. Albo można po prostu przełączyć się na tę częstotliwość. I to jest o wiele prostsze i efektywniejsze. Kiedyś było to prawie niemożliwe, teraz jest już dostępne. Problem w tym, że my nawykowo usadawiamy się w starej częstotliwości. Nawet jeśli na chwilę sobie przypomnimy i się przełączymy na NOWE, programy umysłu znów nas sprowadzają na dawne ścieżki. Jesteśmy jak stary koń, który latami podążał tą samą drogą, i bez woźnicy, który go pokieruje gdzie indziej, on zawsze wraca w to samo miejsce.

Trzeba nam woźnicy, A tym woźnicą jest uważność. Wystarczy chwila zamyślenia, coś odwróci uwagę i już drepczemy wytyczonym szlakiem.

Zatem wyjście poza iluzję jest teraz banalnie proste. Ale stałe bycie w tym miejscu - to już zupełnie inna para kaloszy.

Poczucie własnej wartości.

Od początku: czymże jest to wysokie poczucie własnej wartości, którego większość z nas pragnie? Otóż jest ono  jakością... Matrixa. Ponieważ...