środa, 2 grudnia 2020

Poczucie własnej wartości.

Od początku: czymże jest to wysokie poczucie własnej wartości, którego większość z nas pragnie? Otóż jest ono jakością... Matrixa. Ponieważ wartościujemy się wg przez niego narzucanych kryteriów. Kariera, zarobki, ciuchy, atrakcyjność fizyczna wg aktualnie obowiązujących kanonów (wystarczy popatrzeć na piękności z różnych lat, by zrozumieć, jak bardzo te kanony są płynne), posiadane rzeczy i znajomi. Ludzie nie wartościują się swoimi cechami, dopóki System ich nie przyklepie. Ktoś może być bardzo utalentowanym artystą, ale jeśli jemu współcześni tego nie widzą, umrze z głodu. Z kolei zwykły pacykarz, który chwilowo stał się modny, może wywindować swoje poczucie wartości aż pod niebiosa. Ponieważ poczucie wartości nie pochodzi z wnętrza. To jest jakość, którą weryfikuje i nadaje nam świat zewnętrzny. System. 

Wartość wynika z relacji ze światem zewnętrznym i jest płynna. Co dla jednych jest wartościowe, dla innych jest kompletnie bez wartości. Wartość mają przedmioty, nie podmioty. Wartość mają rzeczy, które posiadamy. Nie można powiedzieć, że ptak na niebie ma określoną wartość. Nie, on po prostu Jest. Ale gdy go złapiemy i zamkniemy w klatce, gdy staje się czyjąś własnością, wówczas możemy nadać mu wartość. Możemy wystawić go na sprzedaż i wyznaczyć za niego cenę. Czyli? Podmiot zyskuje wartość dopiero w momencie, gdy się go zniewoli. Z podmiotu staje się przedmiotem. Dosłownie: WARTOŚĆ MAJĄ NIEWOLNICY. Wolna istota nie posiada wartości. Jednak ta planeta nie jest jeszcze planetą wolnych istot. To planeta niewolników, dlatego od dziecka tresuje się nas, byśmy sami sobie nadawali wartość, budowali w sobie poczucie wartości. I tym samym sami stawiali siebie w pozycji niewolników, cały czas utrwalając i wzmacniając stan niewolnictwa w sobie. Stąd system bardzo dba, by nas wartościować wszystkim, czym się tylko da. Jak wyglądasz, ile masz lat, gdzie pracujesz, jaki masz samochód, czy masz rodzinę, albo może z iloma osobami sypiasz? Ale również, a jakże: ile kursów "duchowych" pokończyłeś, czy jesteś "mistrzowskim" numerkiem, czy masz jakieś "paranormalne" umiejętności, czy jesteś vege? A może nawet jesteś już tak wartościowy, że żywisz się jedynie światłem? Och, w "duchowości" są setki rzeczy, które nadadzą ci wartość. New Age bardzo tego pilnuje. Są też tysiące kursów, dzięki którym twoja wartość może wzrosnąć. 

Jednak to, co można zyskać, można też STRACIĆ. Czyli poczucie własnej wartości zawsze obarczone jest schowanym za plecami lękiem utraty. Ot, taki mały psikus. 

Zatem wyobraźmy sobie super wartościową "duchową" osobę, która żywi się światłem od roku, wyzbyła się wszelkich pragnień, ubiera się zawsze na biało... No żywy ideał. I nagle się okazuje, że z jakiejś przyczyny, ten ideał musi znów zacząć jeść. Nie ważne dlaczego - może po prostu uruchomił mu się jakiś chwilowy proces. 

Co się dzieje z wartością takiego ideału? Jak na niego popatrzą wielbiciele i akolici? Jaki on sam będzie miał do siebie stosunek, skoro stracił swoje największe życiowe osiągnięcie? Tyle lat pracy nad sobą i wyrzeczeń, tyle procesów i medytacji, i wszystko nagle diabli wzięli. W dodatku nie dość, że musi jeść, to marchewka mu nie wystarczy, jego ciało żąda kiełbasy! Totalny upadek... Ego roztrzaskane na miliony kawałków, poczucie własnej wartości poszło się bujać. :))) Nawet największy mistrz może spaść za szczytu i rozwalić pysk o bruk, jeśli zbuduje w sobie poczucie własnej wartości.

Oczywiście są osoby, które twierdzą: ale ja wartościują siebie jedynie tym, że jestem częścią Boskości. 

Zajebiście. Tyle, że WSZYSTKO nią jest. Nie ma niczego, co by nią nie było. Zatem wartościowanie się tym zwyczajnie nie ma sensu. To zwykłe samooszukiwanie. Bo wartość powstaje jedynie wtedy, gdy masz coś, czego nie ma inny. Coś staje się cenne, wartościowe dlatego, że jest limitowane i budzi pożądanie u innych. Prawda jest taka, że każdy, kto czuje się wartościowy, czuje się LEPSZY od innych. Tym tak naprawdę jest poczucie własnej wartości - poczuciem własnej lepszości. To nic więcej, jak gra ego.

Gdy człowiek to wreszcie pojmie, przestaje dążyć do budowania swojej wartości. I choć stare programy jeszcze działają, nie mają już nad nim tak silnej władzy jak wcześniej. Można się wyrozumiale do siebie uśmiechnąć, gdy się odpalą, i samemu się z siebie ponabijać. ;-) 

Przeciwwagą dla poczucia własnej wartość jest natomiast GODNOŚĆ. Ponieważ godność płynie z wnętrza. Ze świadomości swojego JA. Godności nie można nabyć wraz z pieniędzmi, samochodem czy super ciuchami. Godności nie przyznaje System i nie wynika ona z porównywania się z kimkolwiek. Godność nie jest limitowana. Nie można jej stracić. Godność to jakość Ducha, wypływająca z czucia się prawdziwym Sobą. 

Dlatego istota, która ma poczucie godności, nie potrzebuje rozwijać w sobie poczucia własnej wartości. Natomiast przy deficycie godności, ego szuka kompensaty i potwierdzania siebie na zewnątrz. Dlatego wysokie poczucie własnej wartości świadczy jedynie o braku prawdziwego, głębokiego szacunku do samego siebie.

wtorek, 20 października 2020

Duchowe ego

Walka z ciemnością to GRA. Piszę tu o tym kolejny raz, gdyż przejrzenie tej gry jest kluczowe, by wyjść poza dualność. Piszę to przede wszystkim do samej siebie. Bo fakt, że rozumiem to umysłem, to niestety wciąż za mało…

Zatem gra. Gra z samym sobą i ciemnością w sobie. Wróg jest zawsze tylko w nas. To my zgadzamy się na tę grę. My ją podejmujemy a potem w niej tkwimy, ciągle wynajdując kolejny wymówki, by móc dalej grać: muszę się jeszcze odegrać, bo ciemność mnie skrzywdziła! Muszę odpokutować, bo to ja skrzywdziłam kogoś! Muszę uratować innych przed ciemnością!

I ostatnie, moje ulubione: Muszę uratować ciemność przed nią samą!!! Muszę pomóc jej wrócić do światła, do Źródła. To mój obowiązek, to moje wyzwanie jako przedstawiciela światła. Beze mnie ciemność sobie nie poradzi, nie trafi z powrotem do Domu.

Pytanie brzmi: Z kim grałaby ciemność, gdyby nie było tu światła, które tak usilnie chce z nią grać? Z kim bawiłaby się w ciuciubabkę, kogo by goniła, kogo krzywdziła?

Jak długo istoty ciemności by przetrwały bez pożywienia, jakie dają im istoty światła? Jak długo by przetrwały odwrócone od Źródła? Ile czasu by trwał ich ponowny powrót do Źródła, gdyby nie „szlachetne” istoty światła, które „ratują” ciemność za wszelką cenę, oczywiście KONIECZNIE kosztem samych siebie. Inaczej się przecież nie liczy…

Bo na tym polega ta gra. Na poświęceniu. Istoty światła poświęcają siebie i brandzlują się tym poświęceniem, zachłystując się własną wspaniałością. Im większe poświęcenie, tym większa satysfakcja. Tym więcej punktów nabitych w grze.

A gdyby gra się nagle skończyła? Gdyby istoty ciemności zostały nagle same, bez papu?  Naprawdę nie potrafiłyby wrócić do Domu? Przecież ten Dom jest w nich. Każda istota go w sobie nosi. Nie można przed nim uciec, można tylko udawać, że go tam nie ma. Że nie jest się częścią Wszystkości. Źródła. Można temu zaprzeczać ale nie można tak naprawdę się od tego odciąć.

Poza tym. Gdyby istoty ciemności naprawdę zapragnęły powrotu, mogłyby… zawołać i zapytać o drogę :-) Nic prostszego. Mogłyby poprosić o pomoc.

Zatem czemu tego nie robią? Bo nie muszą. Bo są syte i upojone grą. Bo nie czują głodu, gdyż zawsze jakiś pracownik światła chętnie ich sobą nakarmi.

To jedyny warunek, by ciemność zapragnęła ponownego połączenia ze światłem. Głód. Tęsknota. Pragnienie.

Całe to bredzenie o wielkiej misji ratowania kogokolwiek, w tym ciemności, to jedno wielkie oszustwo. Być może stworzone przez samą ciemność, by gra mogła trwać. A przygłupie istotki światła ciągle dają się na to nabrać. I wcale mnie to nie dziwi. Drapieżnik zawsze musi być sprytniejszy od ofiary. Inaczej zginąłby z głodu. Dlatego ciemność jest inteligentniejsza od światłości. Istoty światła są zwyczajnie naiwne.

Jest taki cytat z Marka Twaina, który ostatnio często się pojawia w kontekście korono-świrusa: "Łatwiej jest oszukać ludziniż przekonać ich, że zostali oszukani". Genialne i prawdziwe. Także w kontekście omawianego właśnie tematu.

Jak przekonać istotę światła, że nie musi nikogo ratować? Że całe to ratownictwo to tylko i wyłącznie przejaw jej pychy? Że to kluczowy element gry w dualność?

Nie da się, gdyż całe wartościowanie się takiej istoty dokładnie na tym się opiera. Na ilości jej poświęcenia. Kimże by była, gdyby się okazało, że jej poświęcenie nigdy nie miało sensu? Że nie było nikomu do niczego potrzebne? Że jej cierpienie służyło tylko budowaniu jej duchowego ego i dawało papu innym? Że było po prostu… zabawą?

Ojć, jak to boli. Wiem o tym świetnie, ponieważ wiele razy się z tym mierzyłam. I wciąż mierzę, bo sama mam mnóstwo programów poświęcania się dla innych. I rozbieram te programy i hipnozy na kawałki i pokazuję moim aspektom – to była tylko gra. Gra dla samej przyjemności grania i doświadczania. Nie dostaniesz za to nagrody. Żadna bozia w niebiesiach nie da ci za to janielskiej harfy. Nikogo to nie obchodzi. Cierpiałaś i cierpisz na własne życzenie, dla własnej frajdy. Nigdy nikogo nie uratowałaś i nigdy nikogo nie uratujesz. Gdyż jeśli jakakolwiek istota POSTANOWI być uratowaną, wtedy zawsze znajdzie drogę. Z tobą albo bez ciebie. Bo każdy jest KREATOREM. Żadne twoje poświęcenie dla innych nie ma znaczenia. Nigdy nie miało i nigdy nie będzie miało.

Trudne do przełknięcia. Gorzkie. Umysł próbuje racjonalizować, wije się jak piskorz, by tylko tego nie przyjąć. Odwraca się od prawdy na wszelkie sposoby, byle jej nie uznać. Niby już wie, niby rozumie, ale po cichutku mamrocze sobie pod noskiem: A gówno prawda! Właśnie, że jestem zbawcą!   :-)))

Cóż. Gra uwodzi. Uwodzi istoty światła i ciemności. Jest taka emocjonująca, daje tyle satysfakcji. Upaja wyobrażeniami o własnej wielkości i wyjątkowości.

Wyjście z gry, wyjście z dualności, to tylko proste zrozumienie tego faktu. I decyzja o zakończeniu zabawy. Nic więcej nie trzeba. Ale jak się na to zdobyć, gdy jest jeszcze tyle fantów do wygrania? Gdy wciąż od nowa można upajać się duchową pychą? ;-)

poniedziałek, 4 maja 2020

Grupowe medytacje.

Kiedyś byłam wielką fanką takowych. Uwielbiałam brać w nich udział. Do czasu, gdy w trakcie nie przydarzyło mi się duże kuku. Kuku dało mi mocno w kość, a tym samym do myślenia, co tam tak naprawdę się wyczynia na płaszczyźnie energetycznej. Dokąd płynie energia, kto się do tego stworzonego pola energii może podłączyć, jak finalnie wpływa to na uczestników medytacji.

Zaczęłam obserwować i wyciągać wnioski. Zobaczyłam wiele istot na poziomie astralnym, które żywią się tą potężną wytworzoną energią, prawie od niej pijane. Zobaczyłam inne istoty energetyczne, które przekierowują ją dla własnych celów.
Wówczas się z tej imprezy wypisałam i od tego czasu nie biorę udziału w takich przedsięwzięciach.

Oczywiście, ilu ludzi, tyle opinii. Moja perspektywa jest następująca. Jeśli w medytujących jest lęk czy jakakolwiek niska wibracja, energia przez nich wytworzona bez problemu może zostać (i zostaje!) przejęta przez różne pasożyty i typy spod ciemnej gwiazdy. Używają oni wtenczas tej energii do zasilenia własnych projektów, często kompletnie niezgodnych z intencją osób medytujących. Dlaczego to jest możliwe? Bo choć intencja medytujących jest inna, to podstawa wibracyjna jest absolutnie harmonijna z ciemnymi istotami.
Mówiąc krótko. Działając ze strachu, tworzy się zawsze więcej strachu. Nie można działać ze strachu i tworzyć piękna i miłości. To się nie uda.
Oczywiście, członkowie różnych grup ezoterycznych za żadne skarby świata się do swojego strachu nie przyznają. Przede wszystkim - sami przed sobą. Będą za to opowiadać bajkowe historyjki o tym, jakimi to kochającymi istotami światła to oni nie są, a ich działania wynikają jedynie z chęci pomocy ludzkości...

Idąc dalej. Medytacje zbiorowe przyciągają najbardziej ludzi zależnych, słabych psychicznie. Takie osoby potrzebują przewodnika, który ich poprowadzi, wskaże kierunek, ratunek od ich problemów życiowych. Da im nadzieję na wsparcie. Przyciągają też pracowników światła, którzy są bardzo mocno obarczeni programami misji, które to misje prawie zawsze są w interesie jakichś istot spoza Ziemi, a nie ludzkości. Działając z programów, niestety, bardzo często działają w interesie ciemnych.
Tymczasem jednostki silne, zdrowe, niezależne energetycznie i psychicznie, generalnie nie maja potrzeby uczestniczenia w medytacjach grupowych. Z zasady, im bardziej istota wewnętrznie się rozwija, tym bardziej od medytacji grupowych odchodzi.


Kolejna ważna rzecz. Czym innym jest medytacja grupowa, a czym innym jest grupowe tworzenie potencjałów w przestrzeni. To drugie, to jest dosłownie operacja inżynieryjna. Tego nikt nie jest w stanie przejąć energetycznie, ani zaburzyć. Ale do tego trzeba niezależnych jednostek, bardzo świadomych i bardzo silnych. I choć z zewnątrz mogłoby się wydawać, że oni medytują tak jak inni ludzie, to faktycznie, oni budują potencjały do realizacji. Ich działanie jest bardzo precyzyjne, zdyscyplinowane i nastawione na konkretny cel. To tak, jakby kilku najlepszych architektów spotkało się, by stworzyć projekt najwspanialszego domu. Tu każdy jest równy, nie ma lidera.

W polu takich istot jest wspólny CEL. Kreacja NOWEGO, wynikająca z samej potrzeby i radości tworzenia. Nie ucieczka od rzeczywistości. Tymczasem własnie ucieczka od rzeczywistości, strach przed nią, jest głównym dominantem ludzkich medytacji grupowych. I nie ważne, jak bardzo na poziomie umysłu ludzie temu zaprzeczają. Jak bardzo chcą ukryć swój strach. W energii jest on czytelny jak na dłoni. Pierwszym motorem ludzkich medytacji grupowych jest niepogodzenie się z rzeczywistością, lęk przed nią, próby ucieczki od niej.

By być inżynierem przestrzeni budującym potencjały, trzeba PO PIERWSZE, całkowicie, bezwarunkowo, akceptować to, co jest. Mnie do tego jeszcze daleko. Bo choć na poziomie świadomości doskonale rozumiem, że to wszystko i tak jest tylko grą, która nie ma kompletnie żadnego znaczenia, to mój ludzki aspekt potrafi się jeszcze nieźle wkurzyć tym czy owym. Zwłaszcza w ostatnich czasach, gdy tak wyraźnie widać poziom zidiocenia społeczeństwa.

Zatem akceptacja rzeczywistości to podstawa do skutecznego tworzenia. A kto nie stoi w tym miejscu, do współtworzenia w medytacji grupowej wg. nie powinien się zabierać, bo narobi więcej szkody niż pożytku. Ludzie nie zdają sobie sprawy z POTĘGI własnej energii, z jej niewyobrażalnej wręcz mocy, i z tego, jak gigantyczne pole energii oddają do użytku ciemnym istotom podczas medytacji. Tym samym zasilając to, czego się boją, i od czego próbują uciec.

wtorek, 3 grudnia 2019

O szukaniu boga.

Miałam bardzo ciekawą dyskusję z koleżanką. O kościele i religiach. O szukaniu boga. Bardzo rzadko z kimś rozmawiam na takie tematy, bo zwyczajnie nie mam już takiej potrzeby. I wydawało mi się, że w ezoterycznym światku wszyscy postrzegają ten temat podobnie jak ja: Jestem bogiem (istotą boską, częścią Źródła, jak tam zwał, bez znaczenia). Dokładnie tak, jak każda inna istota we Wszechświecie. Kropka.

Tymczasem koleżanka poinformowała mnie, że bogiem nie jestem i nie mogę być, bo nie jestem szczęśliwa i nie mam idealnego życia. Bo narzekam i wiele z moich kreacji mi się nie podoba. A to jednoznacznie przekreśla moją boskość.

Noo, przyznam, że mnie na chwilę zamurowało. Nie spodziewałam się, że ktoś z tego grona wyskoczy jeszcze z takimi argumentami. 
Jednocześnie uświadomiło mi to, że jednak moje postrzeganie tematu nie jest aż tak powszechne i oczywiste, jak uważałam do tej pory. 

Zatem napiszę, jakie jest. Zaznaczam jednak, że to jest MOJE postrzeganie, MOJE czucie. Nie mam zamiaru udowadniać nikomu, że jestem nieomylna, a moje słowa to prawda objawiona. Mogę się mylić, jak zawsze. Ale na dzień dzisiejszy, tak właśnie czuję.

Wszystko co istnieje, jest bogiem (nie lubię tego słowa, ma za duże konotacje religijne, ale będę go używała na potrzeby tego tekstu). Każda istota, każde przejawienie jest częścią boga. Nie ma niczego, co bogiem nie jest. Bóg to Wszystkość. 
I ta wszystkość przybiera wiele form. Ponieważ trwanie eony, nieskończoność, w jednym, jedynym stanie doskonałości, jest zwyczajnie bez sensu. To nuda, stagnacja. Martwota. 

Bóg-wszystkość, chce doświadczać siebie. Dlatego przejawia się na wiele różnych sposobów, podąża wszystkimi możliwymi ścieżkami. 
Jedna z tych ścieżek to świat dualności. Świat, w którym pojedyncze boskie przejawienia, istoty, postanowiły zapomnieć, kim są. I zaprzeczyć sobie. Zapomnieć o swojej doskonałości, zapomnieć o tym, że są wszystkością i mają dostęp do wszystkiego. Na potrzeby tego dualnego wszechświata cześć istot odcięła się od własnej wszechmocy, przestała patrzeć w swoje własne światło. Zaczęła kroczyć drogą ciemności. Jednak, gdy istota nie patrzy w swoje światło, nie ma też dostępu do swojej energii. Dlatego istoty na tej ścieżce pragną tylko jednego - zabrać energię innym istotom. 
I tak powstała walka o energię.

Jako antagonizm dla tej ścieżki powstała droga światła. Świetliste istoty, które z kolei uznają się za samo światło. Istoty doskonałe, kochające, poświęcające się dla innych. Ich misją istnienia jest oddawanie swojej energii w służbie innym.

Na drodze ciemności istoty służą TYLKO sobie. Kosztem innych istot.
Na drodze światła istoty służą TYLKO innym. Kosztem samych siebie. 

Wyjście z dualności wg mnie, to zrozumienie, że żadna z tych ścieżek nie jest prawdziwa. Prawda leży w obu z nich NARAZ. Służ zawsze samemu sobie. Zaspokajaj swoje potrzeby, chroń siebie i uszczęśliwiaj. DZIĘKI TEMU - służysz innym. Nie poprzez wyzbywanie się swojej energii i oddawanie siebie. Ale poprzez bycie cudownym, radosnym natchnieniem dla wszystkich. Poprzez wibrowanie wysoką wibracją, bycie najwspanialszym światłem, w obecności którego rozprasza się największy mrok. 
Tam, gdzie wejdzie radość, światło, piękno, beztroska, szczęście, zachwyt - tam żadna ciemność nie może już istnieć. W obecności szczęśliwej osoby, także i te dotychczas nieszczęśliwe zaczynają się uśmiechać. 


Wracając do boga. Bóg w tym wszechświecie, wszechświecie dualności, doświadcza siebie na dwa różne sposoby. Albo krocząc drogą światła, albo ciemności. Choć tak naprawdę to mam odczucie, że każda istota idzie obiema tymi ścieżkami. Poznaje siebie i na jednej ścieżce, i na drugiej. Przynajmniej ja o sobie wiem, że drogą ciemności również szłam (albo idę równolegle, bo przecież czas nie istnieje i wszystko dzieje się w wiecznym TERAZ).

Jest to wielki, wspaniały eksperyment, który daje niewyobrażalne wręcz pole do doświadczeń i poznawania siebie. To najbardziej misterna, skomplikowana, fascynująca i pochłaniająca GRA, jaką sobie wymyśliliśmy. 
Jednak tylko gra. 

Taka gra ma swoje atrybuty. Swoje zabawki. To są uczucia i emocje. Tylko dzięki nim, gra jest możliwa. I tylko dzięki nim toczy się nadal.
Atrybuty ciemności to przemoc, złość, zawiść, nienasycenie, frustracja... 
Atrybuty światła to pomoc, radość, dzielenie się, sytość, spełnienie...

I jak widać, te atrybuty to są swoje przeciwieństwa. Sytość to przeciwieństwo nienasycenia, frustracja spełnienia itd. One się wzajemnie zerują. Są sobie nawzajem potrzebne do istnienia, są dwiema stronami jednej monety. A ta moneta, ta całość - to boskość.

Istota-bóg, która kroczy ścieżką ciemności, która zachłannie czerpie energię z innych istot, dalej bogiem być nie przestaje. Dalej ma WSZYSTKIE atrybuty boskości. Tylko zwyczajnie o nich zapomniała i w nie NIE PATRZY. Połowę z nich widzi w istotach światła, lecz nie w samej sobie. U siebie patrzy w atrybuty ciemności. 

Istota-bóg, która kroczy ścieżką światła, która rozdaje siebie wszystkim wkoło, dalej bogiem być nie przestaje. Dalej ma WSZYSTKIE atrybuty boskości. Tylko zwyczajnie o nich zapomniała i w nie NIE PATRZY. Połowę z nich widzi w istotach ciemności, lecz nie w samej sobie. U siebie patrzy w atrybuty światłości. 

I tak jak istoty ciemności mają w sobie piękno, radość, światło, dostatek itd, tak istoty światła mają w sobie złość, zawiść, chytrość itd. I obie strony z całą zaciętością zaprzeczają, że to w sobie mają. Ciemność z pogardą patrz na światłość i mówi - ty naiwna, bezinteresowna pokrako, jesteś tak głupia, że rozdajesz siebie innym! 
Światłość za to zadziera w pysze głowę, patrzy na ciemność i mówi - ty biedna, nieszczęśliwa istoto, jesteś taka ograniczona, że chcesz tylko brać od innych!

I obie są dla siebie lustrami :) Obie widzą w drugiej stronie to, co mają schowane wewnątrz, bardzo głęboko, przed samą sobą.

Wszystkie istoty żyjące w naszym wszechświecie się w to bawią. To jest podstawowa gra dualności. Są tu miliardy konfiguracji, ale sama podstawa, baza, jest właśnie taka. 
Dlatego każdy z nas ma w sobie wszystkie atrybuty. Niezależnie, czy kroczymy drogą światła czy ciemności, mamy absolutnie wszystkie atrybuty przeciwnej drogi.

Dlatego nie ma na świecie mistrza, który nie miałby w sobie choć odrobiny ciemności. Złości, nienawiści, pychy, strachu. Jedyna różnica między mistrzem a "zwykłym śmiertelnikiem" polega na tym, że mistrz tę ciemność w sobie widzi i całkowicie akceptuje. Nie boi się jej, nie wstydzi, nie wyrzeka. Nie ucieka przed nią.

Jednak ludziom patrzącym z boku wydaje się, że mistrz jest oświecony, bo zawsze jest pogodny i uśmiechnięty. I to jest absolutna konieczność do zrealizowania swojej boskości. Fakt, bardzo łatwo takim mistrzem być, żyjąc w klasztorze, mając wokół siebie wielbiących wyznawców, uczniów, którzy ci usługują itd. Nie mając za to żony, dzieciaków wiecznie kłócących się o zabawkę, nieopłaconych rachunków itp codziennych rzeczy, z którymi mierzą się zwykli ludzie. 
Och, ja też takim mistrzem byłam. Co to było za życie! RAJ! Całe dnie spędzone na medytacji, nauczaniu, podziwianiu świata i uśmiechaniu się do wszelkiego stworzenia. JAK JA ZA TYM TĘSKNIĘ! :)

Jednak w tym wcieleniu nie żyję w Tybecie. To już za mną i wiem niestety, że całe to oświecenie to fałszywa ścieżka. Oświeciłam się i nic mi to nie dało. 
Oświecenie i wzniesienie zostały wymyślone jako "drogi rozwoju" przez ciemne istoty, zarządców tej planety. Teraz to wiem. Przedtem, setki wcieleń, do tego oświecenia dążyłam jak reszta ludzkości. 

I wiem już, że będąc w tym świecie dualności, zawieram w sobie całą boskość. I wszystkie jej atrybuty. I gdy jestem sfrustrowana, zła, naburmuszona, rozsierdzona, przerażona, smutna i zapłakana - nadal jestem dokładnie tak samo boska. To nie uczucia i emocje stanowią o mojej boskości. One mnie nie określają. One są jak fale na oceanie, pojawiające się na rożnych poziomach gry w dualności. 

Ja jestem bogiem. Zawsze nim byłam i zawsze nim będę. Nie mogę przestać nim być, nawet gdybym chciała. Mogę jedynie o tym zapomnieć. Mogę oszukać samą siebie i udawać, że to nie prawda. 

Ja nie wierzę w boga, który istnieje na zewnątrz mnie. Doskonałą istotę, która jest większa i wspanialsza ode mnie. KAŻDA ISTOTA w swoim rdzeniu, jest równie wielka i wspaniała. Każdy z nas jest bogiem, który rozpoznaje siebie i bawi się sobą na różnych poziomach gry. 

Dlatego szukanie boga nie ma dla mnie żadnego sensu. 
Po co woda miałaby szukać "wodności" w sobie? Albo poza sobą? Jak pojedyncza kropla wody mogłaby zaprzeczać, że jest wodą? Ona nią JEST. I nigdy nie może przestać być. I cokolwiek robi, każdej jej działanie z natury jest "wodne". 

Dlatego idea, że bóg jest na zewnątrz człowieka, że człowiek ma szukać(!) boga, że tylko określone działania są boskie - jest z gruntu fałszywa.

Boska jestem ciągle i nieustająco. Gdy jem, gdy śpię, gdy wydalam, gdy śmieję się radośnie do ptaszka na drzewie i gdy w napadzie złości odgrażam się politykowi, który swoim postępowaniem "krzywdzi" świat. Gdy jestem szczęśliwa i gdy jestem smutna. Gdy kłócę się i gdy się bawię. Każda moja myśl, każde uczucie i emocja są boskie, bo pochodzą od boga, którym jestem. Jak wszyscy i wszystko.

Jedno z największych wyzwań człowieka, to uznanie swojej własnej boskości, własnej świętości. Uświęć siebie najpierw - a dopiero wówczas będziesz naprawdę czuć świętość wszelkiego stworzenia.

Hitler nie tylko poszedł do nieba. Hitler jest bogiem doświadczającym swojej boskości :)



niedziela, 13 października 2019

Poczucie winy a karma.

Wina. To jedna z najgorszych, najbardziej toksycznych emocji, z jakimi mierzy się człowiek. Kompletnie bezsensowna, pozbawiająca siły, wewnętrznej mocy. Przyczyna wszelkiej autodestrukcji.

Po co komu wina? Czemu służy?

Wina to doskonałe narzędzie to sterowania ludźmi i trzymania ich w kole karmy. Tak naprawdę, całe to wiezienie ma rację bytu z powodu winy właśnie. Wmawia się nam, że czemuś zawiniliśmy, przez co teraz musimy coś wyrównać, za coś odpokutować.

A wina ZAWSZE WYMAGA KARY.

To takie wygodne. Właściwie niewolnicy sami utrzymują siebie w niewoli. Najpierw jest wina, następnie trzeba się z jej powodu ukarać. I kółeczko kręci się coraz szybciej. Coraz więcej papu dla zarządców tego całego cyrku.

Jednak, żeby wina mogła w ogóle zaistnieć, zrodzić się, musi być coś wcześniej. Tym czymś jest ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA INNYCH.
Ileż to historii przeczytałam o tym, jak to córka wini się za śmierć matki, za chorobę ojca, za alkoholizm męża. Nie zliczę.

Skąd się bierze to poczucie odpowiedzialności za innych? Ano znowu, od panów karmy - naszych "właścicieli". Schodzimy na Ziemię z jasno napisanym programem - idziesz do tej rodziny "uratować" mamusię, tatusia, babunię. Nabroiłeś, masz winę i karę do poniesienia. Teraz możesz to wyrównać. Wystarczy, że weźmiesz na siebie karmę pradziadka mordercy, będziesz dźwigać jego nieprzepuszczone przez ciało emocje, których pradziadziuś się wyparł. Te emocje dźwiga już twoja mamusia i jej mamusia. Ale one obie są za słabe, nie poradziły sobie, nie uzdrowiły rodu. Zatem teraz to twoje zadanie. Ty sobie na pewno poradzisz.

No i schodzi taki ogłupiony do cna delikwent na planetę, obciążony cudzym syfem tak, że ledwo dycha. I od maleńkości "wie", że jego zadaniem jest ratowanie innych. Że jest za nich odpowiedzialny. Że od niego zależy szczęście mamuni i babuni.

I oczywiście NIGDY nie udaje mu się mamuni i babuni uszczęśliwić. Stara się bidulek jak potrafi, ale nic mu z tego nie wychodzi. I nigdy mu się nie uda. Nie może uszczęśliwić mamusi, bo mamusia zajęta jest uszczęśliwianiem babuni. Jej własne szczęście jej nie obchodzi. Babunia jest zajęta uszczęśliwianiem pradziadunia mordercy, który wprawdzie już dawno zgnił w grobie, ale dla rodu i babuni - nie ma to żadnego znaczenia.

I tak kolejne pokolenia nieszczęśników, dźwigających na sobie cudze winy i odpowiedzialność, generują kolejne pokłady traum. Po nich przyjdą następni, którzy znów wezmą na siebie cudzy brud i będą wierzyć, że są w stanie uzdrowić inne istoty, wbrew ich woli.

Co może przerwać to chore, błędne koło? Zrozumienie.
Zrozumienie, że we Wszechświecie nie istnieje coś takiego jak odpowiedzialność za innych. KAŻDY ODPOWIADA TYLKO I WYŁĄCZNIE ZA SIEBIE.

Dziś przeczytałam o dziewczynie, która jako dziecko, podczas zabawy, podpaliła strych pałacu. Pałac spłonął doszczętnie.
Jak tu teraz wytłumaczyć komuś, kto jeszcze głęboko śpi, że nie ma tu jej winy? Oczywiście, jest odpowiedzialność za to, co zrobiła. Ale nie wina. Ponieważ absolutnie każda osoba, która w tym pałacu mieszkała, MUSIAŁA SIĘ NA TO ZGODZIĆ. Ta rzeczywistość nie mogłaby zaistnieć, gdyby choć jedna osoba nie miała w sobie na nią zgody. Gdy w wypadku samolotu ginie 200 pasażerów, każdy z nich na jakimś poziomie siebie miał na to zgodę.

I owszem, bywa tak, że po śmierci panowie karmy mówią komuś - to jeszcze nie twój czas. Wracaj na Ziemię. Dlatego, że oni mają wobec tej osoby jeszcze swoje plany, chcą się jeszcze swoją kukiełką jakiś czas pobawić. Ale, żeby doszło do jej śmierci, ta osoba musiała mieć w sobie na tę śmierć zgodę. Może dlatego, że czuła się już zmęczona życiem. Może dlatego, że czuła się winna jakiemuś wydarzeniu i oczekiwała kary. Może z jeszcze innego powodu. Ale ta zgoda musiała być. Ponieważ KAŻDA istota jest TWÓRCĄ. Każdy ma w sobie Kreującą Boskość. Energię Źródła. Boskie Ziarno - niech każdy sobie to nazywa, jak mu wygodnie.
Tak czy inaczej, nie można skrzywdzić innej istoty bez jej zgody. A jeśli ktoś ma zgodę na krzywdę, nie ma tu winy. Nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie.
Gra w kata i ofiarę, to tylko gra. Nic ponad to.
Gra, która toczy się od eonów, która fascynuje i pochłania istoty do takiego stopnia, że zapominają, że grają.

Istoty zawsze dobierają się do gry, dopasowują idealnie swoimi przekonaniami, programami. Ktoś chce poczuć, jak to jest kogoś pobić. Chce poczuć dominację, władzę, siłę. Inny z kolei chce poczuć, jak to jest być pobitym. Chce doświadczyć niemocy, słabości, bezradności, rezygnacji.

To jest rodzaj umowy. Tu nie ma silniejszych i słabszych. Nie ma katów i ofiar.

Dlatego wmawianie nam przez panów karmy, że jesteśmy odpowiedzialni za mamę, tatę czy pradziadka jest jednym wielkim oszustwem. Jest odbieraniem godności i boskości tym, za których odpowiedzialność bierzemy.

Pisałam już o tym, ale nigdy dość powtarzania tego. Gdy bierzesz odpowiedzialność za czyjeś życie, ujmujesz mu. Okradasz go. Uznajesz za gorszego, słabszego od siebie. To przejaw potężnej PYCHY, nie miłości. Miłość nie ma z tym nic wspólnego. Miłość zawsze widzi w innych wielkość. Miłość zawsze widzi w innych ich boską moc. To pycha chce widzieć w ludziach słabość.

Czas wreszcie w to spojrzeć i przestać się mamić wyobrażeniami o wielkiej miłości do mamusi czy tatusia. To nie miłość nas popchnęła do wzięcia na siebie cudzej karmy. TO WINA I PYCHA.

Ja też się z tym gównem całe życie bujałam. Do tego miałam potworne poczucie winy za śmierć mojego kochanego dziadzia. Bo tego dnia, gdy on zginął w wypadku, miałam do babci i dziadzia pojechać. Jednak nie pojechałam. A potem całymi latami wyrzucałam sobie, że to pewnie z lenistwa, że gdybym pojechała, to dziadzio by został w domu i nadal żył.
Czułam się odpowiedzialna za jego śmierć, jakbym to ja go potrąciła samochodem, nie człowiek, który to zrobił.

Ileż w tym było niezrozumienia i pychy. Patrzyłam na dziadzia, jakby był jakąś pozbawioną woli kukłą. I to od moich decyzji zależało jego życie. Bo gdybym JA zdecydowała tak, to by żył. Ponieważ JA zdecydowałam inaczej, to nie żyje.
On tu nie miał nic do gadania. Mój osobisty, prywatny niewolnik...

Dopiero po wielu, wielu latach zaczęło do mnie docierać, że może nie pojechałam wtedy do nich, ponieważ TAKA BYŁA WOLA DZIADZIA. To on zdecydował się umrzeć tego dnia, umówił się z konkretną osobą, która miała go potrącić. A ja miałam zwyczajnie zejść mu z drogi i nie przeszkadzać. Bo o jego życiu decydował on sam. Nie ja. Nie kierowca, który go zabił. On sam.

Ja nie jestem za jego życie odpowiedzialna. Ani za jego śmierć. Ani za życie i szczęście mamusi, tatusia, sąsiada, czy koleżanki.
Każdy odpowiada za siebie. Można udawać odpowiedzialność za innych, można się w to bawić. Można się karać poczuciem winy i autodestrukcją, można kręcić się w kole karmy jak chomik w kołowrotku. Nikt nam tego nie zabroni. Wręcz przeciwnie, nieustająco jesteśmy do tego zachęcani i stymulowani.

Ale przychodzi wreszcie pora, by dorosnąć. By oddać innym odpowiedzialność za ich życie, a wziąć we własne ręce odpowiedzialność za samego siebie. By zrozumieć całą tę grę, przejrzeć jej reguły. I wyjść poza nią.
I zwyczajnie strząsnąć z siebie poczucie winy i karanie siebie. Jak zbędny brud.


niedziela, 29 września 2019

Otwarcie serca - czym to się je?


Otwarcie serca. Tyle się o tym mówi w New Age. Tyle się o tym pisze. A tak naprawdę, to nie do końca wiadomo, o co biega. Bo każdy z nas pod tym pojęciem rozumie coś innego – w zależności od narzuconych wcześniej przekonań, programów umysłu, ścieżki rozwoju itd.

Ja też miałam swoją koncepcję, a jakże. I swój sposób na to sercowe otwieranie.
A że jestem osobą bardzo wrażliwą, to "otwieranie serca" zdarzało mi się często. I za każdym razem słono za nie płaciłam. Ktoś był dla mnie miły, życzliwy, uczynny – a ja już cała otwarta, już ze łzami wzruszenia w oczach. A za chwilkę ta sama osoba wbijała mi bez chwili wahania scyzoryk w serduszko…
Oj, jak bolało!

ZA CO?!

Latami powtarzałam ten sam schemat, i latami nie mogłam pojąć, co robię nie tak. Bo ja CHCĘ być otwarta. CHCĘ kochać ludzi i świat. Mam dość bycia w ofensywie, mam dość lęku, że znów mnie ktoś zrani. CHCĘ być sobą i CHCĘ mieć radosne, lekkie, otwarte relacje z innymi.
I mam serdecznie dość oczyszczania wszystkich programów, traum i wszelkich blokad. Robię to 30 lat, codziennie. I dochodzę do wniosku, że to się nigdy nie skończy, bo i tak większość tych energii, które zdejmuję, nie jest i nigdy nie była moja.

Zatem JAK być otwartą, gdy ma się takie uwarunkowania? Gdy ma się takie doświadczenia? CZEGO JA NADAL W TYM OTWARCIU NIE ROZUMIEM?!

Tyle lat mnie to męczyło, aż wreszcie głęboko w czuciu to zrozumiałam. 
Jeeeju, jakie to proste! :)

Ale najpierw trza odwrócić kota ogonem i spojrzeć, gdzie popełniałam błąd. Otóż przez otwarcie serca - ja rozumiałam otwarcie CAŁEJ siebie. Całego swojego pola energetycznego. Otwierałam się cała i zapraszałam drugą osobę – proszę, wejdź. Co moje - to i twoje. Śmiało, korzystaj z mojej energii, z moich zasobów, z mojej wiedzy. Bierz, co chcesz. Rób, co chcesz.
Tak rozumiałam otwarcie. Jak otwarcie drzwi do własnego domu i wpuszczenie do niego drugiej osoby.  A teraz sobie tu zamieszkaj razem ze mną i swobodnie dysponuj tym, co moje.

Ta osoba skrzętnie korzystała z zaproszenia i robiła to, do czego ją zachęcałam. Brała co chciała, przestawiała meble, wyrzucała, co jej się nie podobało… Przekraczała moje granice - a wówczas ja czułam BÓL. No ale jak to?!
Ja cię do serca zaprosiłam a ty mi tu krzywdę robisz? Jak śmiesz. To boooooooli…
Po czym zamykałam się natychmiast.

Po jakimś czasie ukoiłam ból, przepracowałam emocje, przejrzałam programy, pozwalniałam, co trzeba. I znów byłam gotowa na otwarcie. I znów dostawałam po pysku…
I ciągle i ciągle miałam poczucie, ze coś jest nie tak. Ale nie mogłam zrozumieć - co? Bo przecież rzecz nie w tym, by być zamkniętym, zawsze ostrożnym, zawsze na dystans. Takie życie to wegetacja, to zaprzeczanie temu, kim jestem.

I tak, to prawda. A otwarte serce to absolutnie naturalny stan. Jednak trzeba dokładnie zrozumieć, co on tak naprawdę oznacza. Bo paradoksalnie – otwarcie serca nie oznacza otwarcia się na drugą osobą. Oznacza otwarcie się na SAMEGO SIEBIE i CAŁOŚĆ DOŚWIADCZENIA, jakie można sobie dać w kontakcie z tą osobą. 

Nie oznacza ono otwarcia na oścież swojego pola energetycznego dla tej osoby. Nie zapraszamy tej osoby, by weszła w nasze pole i sobie nim swobodnie dysponowała wedle własnego widzimisia.

Zapraszamy ją za to do lekkiej, radosnej, godnej, twórczej interakcji z nami. Nikt nie przekracza granic drugiego. Każdy zostaje u siebie. Każdy pielęgnuje swój dom, dba o własny ogródek. Spotykamy się na zewnątrz.
Otwarcie się w relacji z drugą istotą czy Wszechświatem, to po prostu pozwolenie sobie na swobodne PRZYJMOWANIE wszystkiego, co można sobie ofiarować. Otwieram się na całe piękno, radość, godność, wspaniałość drugiej osoby. Na wszystko, co płynie między nami. Pozwalam sobie się tym cieszyć, bawić, zachwycać. Pozwalam sobie czerpać dla siebie z tej relacji to, co mnie wznosi, raduje, inspiruje. A czasem to, co mnie upokarza czy rani, bo przez moment potrzebuję tego do uzdrowienia siebie. Po prostu PRZYJMUJĘ CAŁOŚĆ DOŚWIADCZENIA, biorę je pełnymi garściami. 

Otwarcie serca, to otwarcie na przyjmowanie! A ja cały czas wierzyłam, że to otwarcie na dawanie. Dlatego dawałam całą siebie. I za każdym razem dostawałam tę samą lekcję – wywalało mi: BŁĄD. Zacznij wreszcie brać. Nie musisz nikomu nic dawać.

Dlaczego? Bo ten drugi SAM SOBIE PRZYJMUJE TO, CO CHCE.
Ale ani ja nie biorę z niego, ani on nie bierze ze mnie. Każde z nas bierze z samego siebie. Otwieramy się na najwyższe uczucia, najwyższe potencjały nas samych. Gdy zachwycam się innym człowiekiem – tak naprawdę zachwycam się przecież samą sobą. Bo nie mogę zobaczyć w innym tego, czego nie ma we mnie. Jesteśmy dla siebie lustrami. Całe jego piękno, to moje piękno. Cała jego brzydota, to moja brzydota.

Zatem otwieram serce i wchodzę w relację z konkretną osobą. Czyli pozwalam sobie przyjmować całą przyjemność, radość i piękno z naszej interakcji. Pozwalam sobie się tym bawić. Pozwalam sobie się w tej relacji rozszerzać. Otwieram się na własne reakcje. I w naturalny sposób pozwalam, by druga osoba również czerpała z naszego wspólnego bycia to samo dobro. A ja otwieram się na całość własnego doświadczenia. Jestem otwarta – na WSZYSTKIE SWOJE UCZUCIA I EMOCJE. Tak naprawdę otwieram się tylko na siebie, na to wszystko, co do mnie - ze mnie spływa. Gdyż będąc w połączeniu z inną istotą, cały czas generuję jakieś uczucia i emocje, które są wyzwalane podczas rozmowy i wspólnego bycia. I NA TO mam otworzyć swoje serce. Tym właśnie jest otwarcie serca.

I jedna ważna rzecz – skupienie naprawdę jest tylko na sobie. Bo jeśli będę chciała, by druga osoba brała z tej relacji to samo, co ja – to już jest przekroczeniem jej granic! Już jest narzucaniem jej moich intencji. Ponieważ dokładnie w tej samej chwili, gdy ja się zachwycam, bawię i raduję obecnością tej osoby – ona może być zła, zazdrosna, urażona. Bo może projektować na mnie jakieś swoje nieprzerobione traumy. I to jest to, co ona bierze w tym momencie. Dokładnie to, czego akurat teraz potrzebuje do uzdrowienia czegoś w sobie. Należy to uszanować i jej na to pozwolić. I odwrotnie - to ja mogę być z jakiegoś powodu zła czy urażona, a druga osoba właśnie odprężona i zadowolona.
Każde z nas może brać z naszej relacji WSZYSTKO. Bierzemy sobie zarówno te najwyższe potencjały, jak i te najniższe, w zależności, co w danym momencie wybieramy/chcemy/potrzebujemy doświadczyć. Tym właśnie jest prawdziwa wolność, prawdziwe OTWARCIE.


środa, 19 czerwca 2019

Integracja cienia.


Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, żyłam sobie ja, która postanowiłam zintegrować swój cień.  Oj, doskonale pamiętam ten dzień. Pamiętam, jak postanowiłam uznać w sobie ciemność i przyjąć ją w głąb swojego JA. Dość wypierania się jej. Dość zaprzeczania. Ciemność, to też jestem ja. Bo światło i ciemność to dwie strony tej samej monety. A ja nie chcę być już tylko awersem lub rewersem. Chcę być CAŁOŚCIĄ siebie!

Trudna to była decyzja. Głęboko przemyślana i podjęta z wnętrza siebie.
W dniu, w którym ją podjęłam, poszłam sobie na spacer nad morze. Chodziłam zanurzona głęboko w sobie, oddychałam swoją ciemnością, wdychałam ją w siebie, uznawałam i honorowałam. W pewnej chwili weszłam na molo, stanęłam przy barierce oddychając, patrząc w morze i będąc głęboko połączona ze sobą. Aż tu naraz podszedł do mnie jakiś człowiek, i z nienawiścią do mnie wykrzyczał – ty antychryście ty!

TAK!!! To było TO! Właśnie tak. Spojrzałam na niego wstrząśnięta i zachwycona równocześnie. Oczywiście, że jestem antychrystem! Skoro jestem całością, jestem tym również. A on doskonale wyczuł odpowiedni moment i pięknie mi to pokazał. 

Do dziś to wydarzenie mnie zachwyca i budzi serdeczny śmiech. To było doskonałe. Przy okazji ten człowiek sprawił, że Dzień Integracji zapamiętałam na zawsze :)

Cóż. Decyzja podjęta. No i cacy, teraz już z górki. Zintegrowałam ciemność, taka jestem dzielna!

Tymczasem dopiero wtedy zaczęło się... prawdziwe piekło. Ponieważ, skoro postanowiłam zintegrować swój cień, to musiałam się z nim zmierzyć. Musiałam go w sobie w pełni ZOBACZYĆ.

Kilkanaście lat codziennej pracy nad sobą. Kilkanaście lat przyznawania się do swojej małości, marności, głupoty. Patrzenia w to, jaka jestem nędzna, prymitywna, żałosna, brudna, podła, żądna władzy, mściwa itd. 

To był jednak dopiero pierwszy etap. Następny etap to doświadczanie tego w ciele. Całkiem łatwo było doświadczyć cienia w umyśle, ale wpuszczenie go do ciała i przepuszczenie przez ciało - to zupełnie inna para kaloszy. Bo cień, tak jak światło, generuje emocje, które również należy zintegrować. Czyli ŚWIADOMIE doświadczyć w ciele. Zaczęło się fizyczne doświadczanie emocji pogardy, nienawiści, ograniczenia, smutku, żalu, straty, bólu, zemsty, zawiści itd.

W pewnej chwili stało się to dla mnie chlebem powszednim. Oddychałam i przepuszczałam emocje podczas robienia zakupów w hipermarkecie, na spacerze w lesie czy na spotkaniu ze znajomymi. Oczywiście, pretekstem do tego było zawsze jakieś wydarzenie. Jakaś przykra, bolesna sytuacja, która wyzwalała wspomnienia i mnóstwo „negatywnych emocji”. I te emocje wchłaniałam i przepuszczałam przez ciało.

Czemu „negatywne emocje” piszę w cudzysłowie? Bo dziś uważam, że nie ma czegoś takiego jak pozytywne i negatywne emocje. Są uczucia, która zawsze są piękne, bo płyną głęboko z ducha, z naszego Ja, oraz emocje generowane przez egotyczny umysł. Zatem nie ma czegoś takiego jak pozytywne emocje. Emocje zawsze wynikają z bycia poza sobą, z wewnętrznej nierównowagi, chaosu. Co nie znaczy, że są czymś złym. Ale o tym może innym razem.

Tak czy inaczej, przyszedł taki czas, że przepuszczanie emocji stało się czymś oczywistym. Niekoniecznie łatwym, bo to nigdy nie jest łatwe. Czasem jest cholernie trudne, nie do zniesienia. Czasem jest tak intensywne, że aż energetycznie i fizycznie boli. Bo zanim energia emocji przepłynie przez ciało, musi pokonać opór. Zabezpieczenia, które nie pozwalają na swobodny przepływ emocji. I były takie chwile, że dosłownie wyłam, tak bardzo bolało. W pewnym sensie były to prawdziwe tortury. Natomiast, gdy blokady puszczają, sam przepływ emocji to… rozkosz! Ulga oraz przyjemność nie do opisania. Mogłabym to przyrównać jedynie do orgazmu. I kompletnie nie ma znaczenia, jaka emocja jest doświadczana. Gdy człowiek się wreszcie otworzy i energia przepływa przez ciało bez oceny, to jest to piękne. To jest czyste doświadczenie. To jest czysta obecność w tu i teraz.

Tak, zrobiłam się w tym całkiem dobra. A gdy już myślałam, że zmierzyłam się z najgorszymi potworami w sobie - wówczas wywaliło najgorsze. Nienawiść do siebie. Nie ta zwykła, codzienna, której doświadczałam od dziecka. Nie ta wynikająca z ego-osobowości czy karmy. O nie... Nienawiść do swojego boskiego JA. Och, jakże łatwo jest przyznać się do nienawiści do świata. Jakże łatwo przyznać się do swojej małości. W porównaniu z nienawiścią do siebie, to naprawdę pikuś :) Ponieważ za nienawiścią do siebie stoi pierwotny ból, który dosłownie rozerwał moją istotę na kawałki. To jest ta najgłębsza przyczyna oddzielenia aspektów. Wyparcie się samego siebie. Zaprzeczenie sobie i swojej prawdziwej istocie – miłości do siebie i wszystkiego, co jest. Żebyśmy mogli w ogóle wejść w dualność i zacząć całą tę zabawę, musieliśmy wyprzeć się siebie, wyprzeć się własnej boskości. Musieliśmy ją znienawidzić, by móc się od niej odwrócić i zacząć eksplorację dualności. I ból w tym miejscu jest nie do opisania. Każdy z nas go nosi. Każdy ma tę pierwotną traumę w sobie, ponieważ tu jesteśmy. Gdybyśmy tego nie zrobili, nie byłoby nas tutaj.

Dotknęłam tego bólu kilka razy. Parę razy go poczułam. I uciekłam, bo nie mogłam go znieść.

Czy świadome przeżycie tego bólu to będzie wreszcie koniec? Czy za nim jest już pełna integracja własnego cienia? Nie wiem. Jeszcze tam nie dotarłam. Mam taką nadzieję. I na ten moment, przy mojej obecnej świadomości uważam, że tak właśnie jest. Bo czymże jest cień, tak naprawdę? Jest tym, czego wyparliśmy się w sobie. Co oderwaliśmy od siebie przemocą. A potem uznaliśmy za obce. Dziesiątki, setki, może tysiące oderwanych aspektów naszej istoty. Integracja cienia to nic innego jak integracja samego siebie. Scalanie swojego JA.

Zatem tak u mnie wygląda proces integracji cienia. Potwornie trudny, wyczerpujący i bolesny. Gdybym wiedziała, na co się piszę, z jakimi traumami będę musiała się zmierzyć – nie wiem, czy bym miała odwagę podjąć tę decyzję. Przypuszczam, że nie. Czasem niewiedza jest błogosławieństwem :)

Przeto, gdy ktoś z pewnością siebie prawi, że zintegrował swój cień, cóż... Istnieje możliwość, że tak naprawdę jest dopiero na początku drogi, tylko sam o tym jeszcze nie wie. Kilkanaście lat temu ja też z przekonaniem twierdziłam, że zintegrowałam swój cień. Nie miałam pojęcia, że za podjęciem decyzji pójdzie proces, którego świadomie wcale nie planowałam. I nie byłam świadoma tego procesu aż do teraz. Dopiero kilka tygodni temu zrozumiałam w całej pełni, że moje obecne życie to konsekwencja mojego Dnia Integracji. Że wkroczyłam wtedy w swoje osobiste piekiełko, by móc po kolei poznać wszystkie zamieszkujące tutaj demony. I przyjąć je ponownie do swojego JA. A każdy kolejny demon jest większy od poprzedniego i ma ostrzejsze kły.

Taka to jest zabawa, ta cała integracja cienia. :)

Poczucie własnej wartości.

Od początku: czymże jest to wysokie poczucie własnej wartości, którego większość z nas pragnie? Otóż jest ono  jakością... Matrixa. Ponieważ...