Pamiętam dzień, parę lat temu, w którym bardzo wyraźnie
poczułam, że Ja nie jestem moją osobowością. Że ta osobowość jest sztuczna i
właściwie niewiele ma wspólnego z tym, kim Ja jestem. Ja, czyli duch, którego czuję w
sobie, który żyje w ciele.
Osobowość to tylko oprogramowanie, nic ponadto.
Oprogramowanie, wgrywane nam, gdy przychodzimy do ludzkich ciał. Oprogramowanie utworzone z naszej osobistej „karmy duszy” oraz z rodu, do którego się wcielamy. Los ludzi, którzy żyli w tym rodzie przed nami. Los, czyli program, którego
oni nie zrealizowali do końca. Do tego dochodzi programowanie nas przez rodziców w
dzieciństwie oraz przeżyte przez nas traumy i doświadczenia. Wszystko to zebrane
razem, sklejone do kupy, tworzy naszą osobowość. A my utożsamiamy się z nią, mylnie uważając za samych siebie.
Ja też tak myślałam. Potem wyczytałam, że to niekoniecznie
jestem prawdziwa Ja. A po kilku latach to POCZUŁAM. Poczułam, jak bardzo
osobowość różni się ode mnie.
Moja osobowość ma lęk wysokości. Ale ja nie. I to jest
śmieszne, bo w różnych sytuacjach ten lęk mi się włącza albo nie. Potrafi
mnie kompletnie sparaliżować albo mogę skakać po dachach. I teraz, gdy się akurat
włączy, bardzo wyraźnie czuję, że to jest obce. Że to jest zewnętrzna nakładka. Że idzie
z oprogramowania. Głęboko w środku nie czuję żadnego lęku, lęk jest tylko na
powierzchni osobowości. I tak ze wszystkim. Teraz już dość często, całkiem łatwo
mogę rozróżnić co jest moje, a co indukowane przez programy osobowości.
Ja nie jestem moją osobowością. Nigdy nie byłam. To tylko oprogramowanie,
nic ponad to.
Tak samo jest z duszą. Kiedyś uważałam, że
jestem moją duszą. Potem, gdy zaczęłam eksplorować inne poziomy siebie, ze
zdziwieniem skonstatowałam, że dusza to tak naprawdę dość prymitywny twór. Moja
dusza jest zwyczajnie... głupia. I pozbawiona elementarnej empatii. Ona ma głęboko
gdzieś moje życie, moje dramaty, wybory, cierpienia. Ja jej nic nie obchodzę, ona
tylko realizuje program. Dusza to nic więcej jak taka osobowość na wyższym
poziomie. Obcy twór, oprogramowanie. Ona się nawet nie rozwija, nie ewoluuje. Nie
rozszerza. I nie czuje.
Z duszą nie da się sensownie porozmawiać. Owszem, jest pierwsza do wygłaszania wszelkich komunałów. Ale spróbujcie z nią naprawdę porozmawiać. W medytacji czy hipnozie. Z własną duszą albo czyjąś. Nie da się. Nie można jej nic wytłumaczyć, bo ona prawi w kółko to samo. Nie trafiają do niej żadne argumenty. Nie trafiają do niej informacje płynące od żyjącego na planecie człowieka. Ona zwyczajnie nie myśli.
Zobaczyłam kiedyś w wizji, symbolicznie oczywiście, jak wyglądają
ludzkie dusze na Ziemi. To było coś jak taka siatka na włosy, okalająca cała planetę.
Każde oczko siatki to była jedna dusza. Wszystkie ze sobą powiązane, połączone.
Wszystkie zależne od siebie, złapane w sidła. Sterowane przez impulsy płynące
przez sieć. Zarządzaną przez obce istoty. Panów karmy.
Wtedy wreszcie zrozumiałam…
Miałam bardzo trudne życie, wiele cierpienia fizycznego i
psychicznego, wiele programów autodestrukcyjnych. I gdy wyjąc z bólu zwracałam
się do swojej duszy po pomoc, czułam tam chłód. Obojętność. To budziło we mnie
potężną frustrację, poczucie, że boję się i nienawidzę mojej duszy. Nie ufałam jej za grosz. Czułam, że ona mnie krzywdzi, że mi nie współczuje, że
wręcz karmi się moim cierpieniem. Ale jak to w ogóle możliwe?!
Teraz wiem, jak to możliwe. Dokładnie tak samo, jak możliwe
są programy autodestrukcyjne w osobowości, które zmuszają nas do kontynuowania toksycznych
relacji, chorowania, biedy itd.
Nie wiem, ile jest tych poziomów za-implantowania, oprogramowania i hipnozy.
Eksplorowałam kilka i na każdym było to samo. Te poziomy były zwyczajnie
nierozgarnięte. Jakby nieprzytomne, ograniczone. Nie mające dostępu do wiedzy z
innych poziomów. Nie uczące się. Nieświadome. Poziom jam jest przy
wnikliwej penetracji także okazał się tępy jak młotek.
Jedyny poziom, do którego dotarłam i który naprawdę jest
żywy i CZUJE, to poziom ducha. Rozumiem go tak, że duch to jestem sama JA.
Rdzeń mnie, moje Źródło. To jest jedyny poziom, na który weszłam, który naprawdę
jest świadomy i inteligentny. Niesamowicie czuły, kochający, współczujący, wszechobejmujący,
dowcipny. Na tym poziomie dopiero czuję pełną, prawdziwą identyfikację ze sobą.
To jestem JA. Prawdziwa. Żywa. Obecna JA.
Czy ponad duchem są wyższe poziomy? Nie mam pojęcia, wyżej
nie dotarłam.
Ten poziom póki co w pełni mnie satysfakcjonuje. Natomiast
niższe, prymitywne pod-poziomy nadpisanego oprogramowania odczuwam jako obce i
ograniczające.
Obecnie dość łatwo rozpoznaję, czy jestem na poziomie ducha czy
niższym. Różnica jest istotna.
Jak to najprościej rozpoznać? Otóż, gdy łączę się np. z duszą,
to odczuwam to tak, jakbym łączyła się z kimś mądrzejszym,
wspanialszym. I wyniosłym... Czuję się zaszczycona, obdarzona łaską. Coś większego ode mnie raczyło zwrócić na mnie uwagę.
Gdy wchodzę na poziom ducha, czuję po prostu SIEBIE.
Nie ma tu nic większego ode mnie. To jest moje JA. A odczucie siebie w tym
miejscu jest tak lekkie, szerokie, naturalne, piękne i zabawne, że w niczym nie
przypomina tych hipnotycznych wzniosłych stanów z niższych poziomów. Tego
odczucia duchowego haju, uwznioślenia, magicznego połączenia. Tu czuję siebie
we wszystkim, co jest. Nie ma nic ponad mną ani poniżej mnie. Nie ma poczucia
połączenia, jest odczucie OBECNOŚCI. I to jest ważne, bo łączyć się można
tylko z czymś poza sobą. Czymś obcym.
Łatwo też to rozpoznać, gdy czyta się różne przekazy od
duszy czy wyższego ja. Wielu ludzi w necie publikuje takie rzeczy. W tych
przekazach dusza czy wyższe ja zwraca się do „swojego człowieka”
protekcjonalnie. Często jest tam nawet pewne zrozumienie,
ale zawsze odczuwalna jest wyższość. Jakby dorosły mówił do dziecka.
Prawdziwa Ja mówiąca do mnie przejawiającej się w ciele nie
potrzebuję być protekcjonalna. Nie potrzebuję siebie pouczać, prowadzić, nadzorować.
Ja na poziomie ducha rozumiem i wiem, że przejawiając się na poziomie fizycznym
po prostu się bawię. Doświadczam. Nic ponad to. Nie muszę się niczego uczyć, bo
jestem wszystkim, co jest. Mogę jedynie doświadczać siebie.
Będąc na poziomie ducha, pierwszy raz w życiu poczułam, że
całkowicie sobie UFAM. Naprawdę głęboko, całą sobą. Że nie mam się czego bać, bo
jestem wieczna, cudowna, bezkresna. Nigdy nie zginę. Dopiero tutaj okazało się,
że mój lęk przed duszą wcale nie był bezpodstawny. Że płynął ze środka mnie. Z
tej części mnie, która wiedziała, ze dusza to tylko implant, oddzielający moją świadomość od odczuwania własnego ducha. Implant z oprogramowaniem karmy, które wmawia mi, że mam
jakieś lekcje do odrobienia, nauki do nauczenia, karmę do odpracowania…
Duch nie oczekuje ode mnie kompletnie niczego. Duch bawi się
doświadczeniem. Dlatego też pozwolił na ograniczenie siebie, pozwolił na zabawę
w poziomy, w duszę, w karmę. Duch bada siebie, radując się każdym
doświadczeniem i nie osądzając go. Duch ma pełne zrozumienie dla cierpienia na
poziomie fizycznym, bo sam go doświadcza. I jest w tym całkowicie obecny i
beztroski.
To tak, jak dziecko bawiące na podwórku. Radośnie biegające
z innymi dziećmi i grające w berka. Czasem się przewróci, skaleczy, rozpłacze.
Czując przy tym ból, gniew czy rozpacz. Ale też czystą, bezwarunkową radość
z zabawy, z ruchu, z wiatru we włosach i kropel deszczu na twarzy. Z kawałków
błota schnących potem na podrapanym kolanie. To wszystko jest częścią zabawy,
przeżywania, doświadczania. I duch to rozumie, szanuje i cieszy się tym. Niczego
nie ocenia, niczego nie neguje, donikąd nie dąży. Po prostu najpełniej jak
potrafi doświadcza siebie.
Reasumując: nie łączę się już z duszą, wyższym ja, jam jest ani niczym innym. Śmiem twierdzić, że te poziomy są sztuczne, że są to takie same obce implanty jak czakry. Wcześniej robiłam różne dziwne duchowe procesy, soul body fusion itp. Skutek był taki, że oprogramowanie miało jeszcze większe pole do popisu w moim życiu. Jednak już dojrzałam do tego, by wyjść poza nie. Dlatego teraz podczas sesji kieruję się do swojego ducha. Wchodzę na ten poziom swojej obecności. Tylko tutaj mogę sobie ufać, bo tylko tutaj czuję prawdziwą siebie.
I owszem, zgadzam się z tym, że łącząc się z duszą, słuchając wyższego ja, wypełniając programy rodowe itd. ludziom żyje się lepiej. Łatwiej. Posłuszne realizowanie programów, misji i zadań jest bardzo satysfakcjonujące. Osobowość ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, wierzy w swoją misję "uzdrawiania rodu" i karmi ego wyjątkowością i ważnością. Dobry niewolnik, posłusznie żyjący wg narzuconych mu wytycznych. Z wcielenia na wcielenie, setki, tysiące lat. Zamknięty w kole wierzeń o rozwoju i uczeniu się miłości. Im lepiej niewolnik wypełnia swoje zadania, tym bardziej pan jest z niego zadowolony. Im pełniej niewolnik realizuje plan, tym większą satysfakcję odczuwa i tym bardziej sam siebie wynagradza. Życie w zgodzie z karmą, z duszą, jest dużo prostsze. Prawdziwe problemy zaczynają się wtedy, gdy niewolnik się budzi i zaczyna się szarpać, by z niewoli uciec. Bo jego programy mu na to nie pozwalają. Wtedy zaczyna się frustracja, ból, autodestrukcja. Ale to też tylko etap, który kiedyś się kończy. A po nim przychodzi zrozumienie i odczucie tego, kim się naprawdę jest. Tego, że suwerenność to naturalny stan i nikt nie jest w stanie jej odebrać. A cała reszta to tylko zabawa, gra w zniewolenie. To kolejny punkt zwrotny. Z tego miejsca odmienia się perspektywa. I znów w życie zaczyna wkraczać łatwość i lekkość.
I owszem, zgadzam się z tym, że łącząc się z duszą, słuchając wyższego ja, wypełniając programy rodowe itd. ludziom żyje się lepiej. Łatwiej. Posłuszne realizowanie programów, misji i zadań jest bardzo satysfakcjonujące. Osobowość ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, wierzy w swoją misję "uzdrawiania rodu" i karmi ego wyjątkowością i ważnością. Dobry niewolnik, posłusznie żyjący wg narzuconych mu wytycznych. Z wcielenia na wcielenie, setki, tysiące lat. Zamknięty w kole wierzeń o rozwoju i uczeniu się miłości. Im lepiej niewolnik wypełnia swoje zadania, tym bardziej pan jest z niego zadowolony. Im pełniej niewolnik realizuje plan, tym większą satysfakcję odczuwa i tym bardziej sam siebie wynagradza. Życie w zgodzie z karmą, z duszą, jest dużo prostsze. Prawdziwe problemy zaczynają się wtedy, gdy niewolnik się budzi i zaczyna się szarpać, by z niewoli uciec. Bo jego programy mu na to nie pozwalają. Wtedy zaczyna się frustracja, ból, autodestrukcja. Ale to też tylko etap, który kiedyś się kończy. A po nim przychodzi zrozumienie i odczucie tego, kim się naprawdę jest. Tego, że suwerenność to naturalny stan i nikt nie jest w stanie jej odebrać. A cała reszta to tylko zabawa, gra w zniewolenie. To kolejny punkt zwrotny. Z tego miejsca odmienia się perspektywa. I znów w życie zaczyna wkraczać łatwość i lekkość.