wtorek, 3 grudnia 2019

O szukaniu boga.

Miałam bardzo ciekawą dyskusję z koleżanką. O kościele i religiach. O szukaniu boga. Bardzo rzadko z kimś rozmawiam na takie tematy, bo zwyczajnie nie mam już takiej potrzeby. I wydawało mi się, że w ezoterycznym światku wszyscy postrzegają ten temat podobnie jak ja: Jestem bogiem (istotą boską, częścią Źródła, jak tam zwał, bez znaczenia). Dokładnie tak, jak każda inna istota we Wszechświecie. Kropka.

Tymczasem koleżanka poinformowała mnie, że bogiem nie jestem i nie mogę być, bo nie jestem szczęśliwa i nie mam idealnego życia. Bo narzekam i wiele z moich kreacji mi się nie podoba. A to jednoznacznie przekreśla moją boskość.

Noo, przyznam, że mnie na chwilę zamurowało. Nie spodziewałam się, że ktoś z tego grona wyskoczy jeszcze z takimi argumentami. 
Jednocześnie uświadomiło mi to, że jednak moje postrzeganie tematu nie jest aż tak powszechne i oczywiste, jak uważałam do tej pory. 

Zatem napiszę, jakie jest. Zaznaczam jednak, że to jest MOJE postrzeganie, MOJE czucie. Nie mam zamiaru udowadniać nikomu, że jestem nieomylna, a moje słowa to prawda objawiona. Mogę się mylić, jak zawsze. Ale na dzień dzisiejszy, tak właśnie czuję.

Wszystko co istnieje, jest bogiem (nie lubię tego słowa, ma za duże konotacje religijne, ale będę go używała na potrzeby tego tekstu). Każda istota, każde przejawienie jest częścią boga. Nie ma niczego, co bogiem nie jest. Bóg to Wszystkość. 
I ta wszystkość przybiera wiele form. Ponieważ trwanie eony, nieskończoność, w jednym, jedynym stanie doskonałości, jest zwyczajnie bez sensu. To nuda, stagnacja. Martwota. 

Bóg-wszystkość, chce doświadczać siebie. Dlatego przejawia się na wiele różnych sposobów, podąża wszystkimi możliwymi ścieżkami. 
Jedna z tych ścieżek to świat dualności. Świat, w którym pojedyncze boskie przejawienia, istoty, postanowiły zapomnieć, kim są. I zaprzeczyć sobie. Zapomnieć o swojej doskonałości, zapomnieć o tym, że są wszystkością i mają dostęp do wszystkiego. Na potrzeby tego dualnego wszechświata cześć istot odcięła się od własnej wszechmocy, przestała patrzeć w swoje własne światło. Zaczęła kroczyć drogą ciemności. Jednak, gdy istota nie patrzy w swoje światło, nie ma też dostępu do swojej energii. Dlatego istoty na tej ścieżce pragną tylko jednego - zabrać energię innym istotom. 
I tak powstała walka o energię.

Jako antagonizm dla tej ścieżki powstała droga światła. Świetliste istoty, które z kolei uznają się za samo światło. Istoty doskonałe, kochające, poświęcające się dla innych. Ich misją istnienia jest oddawanie swojej energii w służbie innym.

Na drodze ciemności istoty służą TYLKO sobie. Kosztem innych istot.
Na drodze światła istoty służą TYLKO innym. Kosztem samych siebie. 

Wyjście z dualności wg mnie, to zrozumienie, że żadna z tych ścieżek nie jest prawdziwa. Prawda leży w obu z nich NARAZ. Służ zawsze samemu sobie. Zaspokajaj swoje potrzeby, chroń siebie i uszczęśliwiaj. DZIĘKI TEMU - służysz innym. Nie poprzez wyzbywanie się swojej energii i oddawanie siebie. Ale poprzez bycie cudownym, radosnym natchnieniem dla wszystkich. Poprzez wibrowanie wysoką wibracją, bycie najwspanialszym światłem, w obecności którego rozprasza się największy mrok. 
Tam, gdzie wejdzie radość, światło, piękno, beztroska, szczęście, zachwyt - tam żadna ciemność nie może już istnieć. W obecności szczęśliwej osoby, także i te dotychczas nieszczęśliwe zaczynają się uśmiechać. 


Wracając do boga. Bóg w tym wszechświecie, wszechświecie dualności, doświadcza siebie na dwa różne sposoby. Albo krocząc drogą światła, albo ciemności. Choć tak naprawdę to mam odczucie, że każda istota idzie obiema tymi ścieżkami. Poznaje siebie i na jednej ścieżce, i na drugiej. Przynajmniej ja o sobie wiem, że drogą ciemności również szłam (albo idę równolegle, bo przecież czas nie istnieje i wszystko dzieje się w wiecznym TERAZ).

Jest to wielki, wspaniały eksperyment, który daje niewyobrażalne wręcz pole do doświadczeń i poznawania siebie. To najbardziej misterna, skomplikowana, fascynująca i pochłaniająca GRA, jaką sobie wymyśliliśmy. 
Jednak tylko gra. 

Taka gra ma swoje atrybuty. Swoje zabawki. To są uczucia i emocje. Tylko dzięki nim, gra jest możliwa. I tylko dzięki nim toczy się nadal.
Atrybuty ciemności to przemoc, złość, zawiść, nienasycenie, frustracja... 
Atrybuty światła to pomoc, radość, dzielenie się, sytość, spełnienie...

I jak widać, te atrybuty to są swoje przeciwieństwa. Sytość to przeciwieństwo nienasycenia, frustracja spełnienia itd. One się wzajemnie zerują. Są sobie nawzajem potrzebne do istnienia, są dwiema stronami jednej monety. A ta moneta, ta całość - to boskość.

Istota-bóg, która kroczy ścieżką ciemności, która zachłannie czerpie energię z innych istot, dalej bogiem być nie przestaje. Dalej ma WSZYSTKIE atrybuty boskości. Tylko zwyczajnie o nich zapomniała i w nie NIE PATRZY. Połowę z nich widzi w istotach światła, lecz nie w samej sobie. U siebie patrzy w atrybuty ciemności. 

Istota-bóg, która kroczy ścieżką światła, która rozdaje siebie wszystkim wkoło, dalej bogiem być nie przestaje. Dalej ma WSZYSTKIE atrybuty boskości. Tylko zwyczajnie o nich zapomniała i w nie NIE PATRZY. Połowę z nich widzi w istotach ciemności, lecz nie w samej sobie. U siebie patrzy w atrybuty światłości. 

I tak jak istoty ciemności mają w sobie piękno, radość, światło, dostatek itd, tak istoty światła mają w sobie złość, zawiść, chytrość itd. I obie strony z całą zaciętością zaprzeczają, że to w sobie mają. Ciemność z pogardą patrz na światłość i mówi - ty naiwna, bezinteresowna pokrako, jesteś tak głupia, że rozdajesz siebie innym! 
Światłość za to zadziera w pysze głowę, patrzy na ciemność i mówi - ty biedna, nieszczęśliwa istoto, jesteś taka ograniczona, że chcesz tylko brać od innych!

I obie są dla siebie lustrami :) Obie widzą w drugiej stronie to, co mają schowane wewnątrz, bardzo głęboko, przed samą sobą.

Wszystkie istoty żyjące w naszym wszechświecie się w to bawią. To jest podstawowa gra dualności. Są tu miliardy konfiguracji, ale sama podstawa, baza, jest właśnie taka. 
Dlatego każdy z nas ma w sobie wszystkie atrybuty. Niezależnie, czy kroczymy drogą światła czy ciemności, mamy absolutnie wszystkie atrybuty przeciwnej drogi.

Dlatego nie ma na świecie mistrza, który nie miałby w sobie choć odrobiny ciemności. Złości, nienawiści, pychy, strachu. Jedyna różnica między mistrzem a "zwykłym śmiertelnikiem" polega na tym, że mistrz tę ciemność w sobie widzi i całkowicie akceptuje. Nie boi się jej, nie wstydzi, nie wyrzeka. Nie ucieka przed nią.

Jednak ludziom patrzącym z boku wydaje się, że mistrz jest oświecony, bo zawsze jest pogodny i uśmiechnięty. I to jest absolutna konieczność do zrealizowania swojej boskości. Fakt, bardzo łatwo takim mistrzem być, żyjąc w klasztorze, mając wokół siebie wielbiących wyznawców, uczniów, którzy ci usługują itd. Nie mając za to żony, dzieciaków wiecznie kłócących się o zabawkę, nieopłaconych rachunków itp codziennych rzeczy, z którymi mierzą się zwykli ludzie. 
Och, ja też takim mistrzem byłam. Co to było za życie! RAJ! Całe dnie spędzone na medytacji, nauczaniu, podziwianiu świata i uśmiechaniu się do wszelkiego stworzenia. JAK JA ZA TYM TĘSKNIĘ! :)

Jednak w tym wcieleniu nie żyję w Tybecie. To już za mną i wiem niestety, że całe to oświecenie to fałszywa ścieżka. Oświeciłam się i nic mi to nie dało. 
Oświecenie i wzniesienie zostały wymyślone jako "drogi rozwoju" przez ciemne istoty, zarządców tej planety. Teraz to wiem. Przedtem, setki wcieleń, do tego oświecenia dążyłam jak reszta ludzkości. 

I wiem już, że będąc w tym świecie dualności, zawieram w sobie całą boskość. I wszystkie jej atrybuty. I gdy jestem sfrustrowana, zła, naburmuszona, rozsierdzona, przerażona, smutna i zapłakana - nadal jestem dokładnie tak samo boska. To nie uczucia i emocje stanowią o mojej boskości. One mnie nie określają. One są jak fale na oceanie, pojawiające się na rożnych poziomach gry w dualności. 

Ja jestem bogiem. Zawsze nim byłam i zawsze nim będę. Nie mogę przestać nim być, nawet gdybym chciała. Mogę jedynie o tym zapomnieć. Mogę oszukać samą siebie i udawać, że to nie prawda. 

Ja nie wierzę w boga, który istnieje na zewnątrz mnie. Doskonałą istotę, która jest większa i wspanialsza ode mnie. KAŻDA ISTOTA w swoim rdzeniu, jest równie wielka i wspaniała. Każdy z nas jest bogiem, który rozpoznaje siebie i bawi się sobą na różnych poziomach gry. 

Dlatego szukanie boga nie ma dla mnie żadnego sensu. 
Po co woda miałaby szukać "wodności" w sobie? Albo poza sobą? Jak pojedyncza kropla wody mogłaby zaprzeczać, że jest wodą? Ona nią JEST. I nigdy nie może przestać być. I cokolwiek robi, każdej jej działanie z natury jest "wodne". 

Dlatego idea, że bóg jest na zewnątrz człowieka, że człowiek ma szukać(!) boga, że tylko określone działania są boskie - jest z gruntu fałszywa.

Boska jestem ciągle i nieustająco. Gdy jem, gdy śpię, gdy wydalam, gdy śmieję się radośnie do ptaszka na drzewie i gdy w napadzie złości odgrażam się politykowi, który swoim postępowaniem "krzywdzi" świat. Gdy jestem szczęśliwa i gdy jestem smutna. Gdy kłócę się i gdy się bawię. Każda moja myśl, każde uczucie i emocja są boskie, bo pochodzą od boga, którym jestem. Jak wszyscy i wszystko.

Jedno z największych wyzwań człowieka, to uznanie swojej własnej boskości, własnej świętości. Uświęć siebie najpierw - a dopiero wówczas będziesz naprawdę czuć świętość wszelkiego stworzenia.

Hitler nie tylko poszedł do nieba. Hitler jest bogiem doświadczającym swojej boskości :)



niedziela, 13 października 2019

Poczucie winy a karma.

Wina. To jedna z najgorszych, najbardziej toksycznych emocji, z jakimi mierzy się człowiek. Kompletnie bezsensowna, pozbawiająca siły, wewnętrznej mocy. Przyczyna wszelkiej autodestrukcji.

Po co komu wina? Czemu służy?

Wina to doskonałe narzędzie to sterowania ludźmi i trzymania ich w kole karmy. Tak naprawdę, całe to wiezienie ma rację bytu z powodu winy właśnie. Wmawia się nam, że czemuś zawiniliśmy, przez co teraz musimy coś wyrównać, za coś odpokutować.

A wina ZAWSZE WYMAGA KARY.

To takie wygodne. Właściwie niewolnicy sami utrzymują siebie w niewoli. Najpierw jest wina, następnie trzeba się z jej powodu ukarać. I kółeczko kręci się coraz szybciej. Coraz więcej papu dla zarządców tego całego cyrku.

Jednak, żeby wina mogła w ogóle zaistnieć, zrodzić się, musi być coś wcześniej. Tym czymś jest ODPOWIEDZIALNOŚĆ ZA INNYCH.
Ileż to historii przeczytałam o tym, jak to córka wini się za śmierć matki, za chorobę ojca, za alkoholizm męża. Nie zliczę.

Skąd się bierze to poczucie odpowiedzialności za innych? Ano znowu, od panów karmy - naszych "właścicieli". Schodzimy na Ziemię z jasno napisanym programem - idziesz do tej rodziny "uratować" mamusię, tatusia, babunię. Nabroiłeś, masz winę i karę do poniesienia. Teraz możesz to wyrównać. Wystarczy, że weźmiesz na siebie karmę pradziadka mordercy, będziesz dźwigać jego nieprzepuszczone przez ciało emocje, których pradziadziuś się wyparł. Te emocje dźwiga już twoja mamusia i jej mamusia. Ale one obie są za słabe, nie poradziły sobie, nie uzdrowiły rodu. Zatem teraz to twoje zadanie. Ty sobie na pewno poradzisz.

No i schodzi taki ogłupiony do cna delikwent na planetę, obciążony cudzym syfem tak, że ledwo dycha. I od maleńkości "wie", że jego zadaniem jest ratowanie innych. Że jest za nich odpowiedzialny. Że od niego zależy szczęście mamuni i babuni.

I oczywiście NIGDY nie udaje mu się mamuni i babuni uszczęśliwić. Stara się bidulek jak potrafi, ale nic mu z tego nie wychodzi. I nigdy mu się nie uda. Nie może uszczęśliwić mamusi, bo mamusia zajęta jest uszczęśliwianiem babuni. Jej własne szczęście jej nie obchodzi. Babunia jest zajęta uszczęśliwianiem pradziadunia mordercy, który wprawdzie już dawno zgnił w grobie, ale dla rodu i babuni - nie ma to żadnego znaczenia.

I tak kolejne pokolenia nieszczęśników, dźwigających na sobie cudze winy i odpowiedzialność, generują kolejne pokłady traum. Po nich przyjdą następni, którzy znów wezmą na siebie cudzy brud i będą wierzyć, że są w stanie uzdrowić inne istoty, wbrew ich woli.

Co może przerwać to chore, błędne koło? Zrozumienie.
Zrozumienie, że we Wszechświecie nie istnieje coś takiego jak odpowiedzialność za innych. KAŻDY ODPOWIADA TYLKO I WYŁĄCZNIE ZA SIEBIE.

Dziś przeczytałam o dziewczynie, która jako dziecko, podczas zabawy, podpaliła strych pałacu. Pałac spłonął doszczętnie.
Jak tu teraz wytłumaczyć komuś, kto jeszcze głęboko śpi, że nie ma tu jej winy? Oczywiście, jest odpowiedzialność za to, co zrobiła. Ale nie wina. Ponieważ absolutnie każda osoba, która w tym pałacu mieszkała, MUSIAŁA SIĘ NA TO ZGODZIĆ. Ta rzeczywistość nie mogłaby zaistnieć, gdyby choć jedna osoba nie miała w sobie na nią zgody. Gdy w wypadku samolotu ginie 200 pasażerów, każdy z nich na jakimś poziomie siebie miał na to zgodę.

I owszem, bywa tak, że po śmierci panowie karmy mówią komuś - to jeszcze nie twój czas. Wracaj na Ziemię. Dlatego, że oni mają wobec tej osoby jeszcze swoje plany, chcą się jeszcze swoją kukiełką jakiś czas pobawić. Ale, żeby doszło do jej śmierci, ta osoba musiała mieć w sobie na tę śmierć zgodę. Może dlatego, że czuła się już zmęczona życiem. Może dlatego, że czuła się winna jakiemuś wydarzeniu i oczekiwała kary. Może z jeszcze innego powodu. Ale ta zgoda musiała być. Ponieważ KAŻDA istota jest TWÓRCĄ. Każdy ma w sobie Kreującą Boskość. Energię Źródła. Boskie Ziarno - niech każdy sobie to nazywa, jak mu wygodnie.
Tak czy inaczej, nie można skrzywdzić innej istoty bez jej zgody. A jeśli ktoś ma zgodę na krzywdę, nie ma tu winy. Nie ma, nigdy nie było i nigdy nie będzie.
Gra w kata i ofiarę, to tylko gra. Nic ponad to.
Gra, która toczy się od eonów, która fascynuje i pochłania istoty do takiego stopnia, że zapominają, że grają.

Istoty zawsze dobierają się do gry, dopasowują idealnie swoimi przekonaniami, programami. Ktoś chce poczuć, jak to jest kogoś pobić. Chce poczuć dominację, władzę, siłę. Inny z kolei chce poczuć, jak to jest być pobitym. Chce doświadczyć niemocy, słabości, bezradności, rezygnacji.

To jest rodzaj umowy. Tu nie ma silniejszych i słabszych. Nie ma katów i ofiar.

Dlatego wmawianie nam przez panów karmy, że jesteśmy odpowiedzialni za mamę, tatę czy pradziadka jest jednym wielkim oszustwem. Jest odbieraniem godności i boskości tym, za których odpowiedzialność bierzemy.

Pisałam już o tym, ale nigdy dość powtarzania tego. Gdy bierzesz odpowiedzialność za czyjeś życie, ujmujesz mu. Okradasz go. Uznajesz za gorszego, słabszego od siebie. To przejaw potężnej PYCHY, nie miłości. Miłość nie ma z tym nic wspólnego. Miłość zawsze widzi w innych wielkość. Miłość zawsze widzi w innych ich boską moc. To pycha chce widzieć w ludziach słabość.

Czas wreszcie w to spojrzeć i przestać się mamić wyobrażeniami o wielkiej miłości do mamusi czy tatusia. To nie miłość nas popchnęła do wzięcia na siebie cudzej karmy. TO WINA I PYCHA.

Ja też się z tym gównem całe życie bujałam. Do tego miałam potworne poczucie winy za śmierć mojego kochanego dziadzia. Bo tego dnia, gdy on zginął w wypadku, miałam do babci i dziadzia pojechać. Jednak nie pojechałam. A potem całymi latami wyrzucałam sobie, że to pewnie z lenistwa, że gdybym pojechała, to dziadzio by został w domu i nadal żył.
Czułam się odpowiedzialna za jego śmierć, jakbym to ja go potrąciła samochodem, nie człowiek, który to zrobił.

Ileż w tym było niezrozumienia i pychy. Patrzyłam na dziadzia, jakby był jakąś pozbawioną woli kukłą. I to od moich decyzji zależało jego życie. Bo gdybym JA zdecydowała tak, to by żył. Ponieważ JA zdecydowałam inaczej, to nie żyje.
On tu nie miał nic do gadania. Mój osobisty, prywatny niewolnik...

Dopiero po wielu, wielu latach zaczęło do mnie docierać, że może nie pojechałam wtedy do nich, ponieważ TAKA BYŁA WOLA DZIADZIA. To on zdecydował się umrzeć tego dnia, umówił się z konkretną osobą, która miała go potrącić. A ja miałam zwyczajnie zejść mu z drogi i nie przeszkadzać. Bo o jego życiu decydował on sam. Nie ja. Nie kierowca, który go zabił. On sam.

Ja nie jestem za jego życie odpowiedzialna. Ani za jego śmierć. Ani za życie i szczęście mamusi, tatusia, sąsiada, czy koleżanki.
Każdy odpowiada za siebie. Można udawać odpowiedzialność za innych, można się w to bawić. Można się karać poczuciem winy i autodestrukcją, można kręcić się w kole karmy jak chomik w kołowrotku. Nikt nam tego nie zabroni. Wręcz przeciwnie, nieustająco jesteśmy do tego zachęcani i stymulowani.

Ale przychodzi wreszcie pora, by dorosnąć. By oddać innym odpowiedzialność za ich życie, a wziąć we własne ręce odpowiedzialność za samego siebie. By zrozumieć całą tę grę, przejrzeć jej reguły. I wyjść poza nią.
I zwyczajnie strząsnąć z siebie poczucie winy i karanie siebie. Jak zbędny brud.


niedziela, 29 września 2019

Otwarcie serca - czym to się je?


Otwarcie serca. Tyle się o tym mówi w New Age. Tyle się o tym pisze. A tak naprawdę, to nie do końca wiadomo, o co biega. Bo każdy z nas pod tym pojęciem rozumie coś innego – w zależności od narzuconych wcześniej przekonań, programów umysłu, ścieżki rozwoju itd.

Ja też miałam swoją koncepcję, a jakże. I swój sposób na to sercowe otwieranie.
A że jestem osobą bardzo wrażliwą, to "otwieranie serca" zdarzało mi się często. I za każdym razem słono za nie płaciłam. Ktoś był dla mnie miły, życzliwy, uczynny – a ja już cała otwarta, już ze łzami wzruszenia w oczach. A za chwilkę ta sama osoba wbijała mi bez chwili wahania scyzoryk w serduszko…
Oj, jak bolało!

ZA CO?!

Latami powtarzałam ten sam schemat, i latami nie mogłam pojąć, co robię nie tak. Bo ja CHCĘ być otwarta. CHCĘ kochać ludzi i świat. Mam dość bycia w ofensywie, mam dość lęku, że znów mnie ktoś zrani. CHCĘ być sobą i CHCĘ mieć radosne, lekkie, otwarte relacje z innymi.
I mam serdecznie dość oczyszczania wszystkich programów, traum i wszelkich blokad. Robię to 30 lat, codziennie. I dochodzę do wniosku, że to się nigdy nie skończy, bo i tak większość tych energii, które zdejmuję, nie jest i nigdy nie była moja.

Zatem JAK być otwartą, gdy ma się takie uwarunkowania? Gdy ma się takie doświadczenia? CZEGO JA NADAL W TYM OTWARCIU NIE ROZUMIEM?!

Tyle lat mnie to męczyło, aż wreszcie głęboko w czuciu to zrozumiałam. 
Jeeeju, jakie to proste! :)

Ale najpierw trza odwrócić kota ogonem i spojrzeć, gdzie popełniałam błąd. Otóż przez otwarcie serca - ja rozumiałam otwarcie CAŁEJ siebie. Całego swojego pola energetycznego. Otwierałam się cała i zapraszałam drugą osobę – proszę, wejdź. Co moje - to i twoje. Śmiało, korzystaj z mojej energii, z moich zasobów, z mojej wiedzy. Bierz, co chcesz. Rób, co chcesz.
Tak rozumiałam otwarcie. Jak otwarcie drzwi do własnego domu i wpuszczenie do niego drugiej osoby.  A teraz sobie tu zamieszkaj razem ze mną i swobodnie dysponuj tym, co moje.

Ta osoba skrzętnie korzystała z zaproszenia i robiła to, do czego ją zachęcałam. Brała co chciała, przestawiała meble, wyrzucała, co jej się nie podobało… Przekraczała moje granice - a wówczas ja czułam BÓL. No ale jak to?!
Ja cię do serca zaprosiłam a ty mi tu krzywdę robisz? Jak śmiesz. To boooooooli…
Po czym zamykałam się natychmiast.

Po jakimś czasie ukoiłam ból, przepracowałam emocje, przejrzałam programy, pozwalniałam, co trzeba. I znów byłam gotowa na otwarcie. I znów dostawałam po pysku…
I ciągle i ciągle miałam poczucie, ze coś jest nie tak. Ale nie mogłam zrozumieć - co? Bo przecież rzecz nie w tym, by być zamkniętym, zawsze ostrożnym, zawsze na dystans. Takie życie to wegetacja, to zaprzeczanie temu, kim jestem.

I tak, to prawda. A otwarte serce to absolutnie naturalny stan. Jednak trzeba dokładnie zrozumieć, co on tak naprawdę oznacza. Bo paradoksalnie – otwarcie serca nie oznacza otwarcia się na drugą osobą. Oznacza otwarcie się na SAMEGO SIEBIE i CAŁOŚĆ DOŚWIADCZENIA, jakie można sobie dać w kontakcie z tą osobą. 

Nie oznacza ono otwarcia na oścież swojego pola energetycznego dla tej osoby. Nie zapraszamy tej osoby, by weszła w nasze pole i sobie nim swobodnie dysponowała wedle własnego widzimisia.

Zapraszamy ją za to do lekkiej, radosnej, godnej, twórczej interakcji z nami. Nikt nie przekracza granic drugiego. Każdy zostaje u siebie. Każdy pielęgnuje swój dom, dba o własny ogródek. Spotykamy się na zewnątrz.
Otwarcie się w relacji z drugą istotą czy Wszechświatem, to po prostu pozwolenie sobie na swobodne PRZYJMOWANIE wszystkiego, co można sobie ofiarować. Otwieram się na całe piękno, radość, godność, wspaniałość drugiej osoby. Na wszystko, co płynie między nami. Pozwalam sobie się tym cieszyć, bawić, zachwycać. Pozwalam sobie czerpać dla siebie z tej relacji to, co mnie wznosi, raduje, inspiruje. A czasem to, co mnie upokarza czy rani, bo przez moment potrzebuję tego do uzdrowienia siebie. Po prostu PRZYJMUJĘ CAŁOŚĆ DOŚWIADCZENIA, biorę je pełnymi garściami. 

Otwarcie serca, to otwarcie na przyjmowanie! A ja cały czas wierzyłam, że to otwarcie na dawanie. Dlatego dawałam całą siebie. I za każdym razem dostawałam tę samą lekcję – wywalało mi: BŁĄD. Zacznij wreszcie brać. Nie musisz nikomu nic dawać.

Dlaczego? Bo ten drugi SAM SOBIE PRZYJMUJE TO, CO CHCE.
Ale ani ja nie biorę z niego, ani on nie bierze ze mnie. Każde z nas bierze z samego siebie. Otwieramy się na najwyższe uczucia, najwyższe potencjały nas samych. Gdy zachwycam się innym człowiekiem – tak naprawdę zachwycam się przecież samą sobą. Bo nie mogę zobaczyć w innym tego, czego nie ma we mnie. Jesteśmy dla siebie lustrami. Całe jego piękno, to moje piękno. Cała jego brzydota, to moja brzydota.

Zatem otwieram serce i wchodzę w relację z konkretną osobą. Czyli pozwalam sobie przyjmować całą przyjemność, radość i piękno z naszej interakcji. Pozwalam sobie się tym bawić. Pozwalam sobie się w tej relacji rozszerzać. Otwieram się na własne reakcje. I w naturalny sposób pozwalam, by druga osoba również czerpała z naszego wspólnego bycia to samo dobro. A ja otwieram się na całość własnego doświadczenia. Jestem otwarta – na WSZYSTKIE SWOJE UCZUCIA I EMOCJE. Tak naprawdę otwieram się tylko na siebie, na to wszystko, co do mnie - ze mnie spływa. Gdyż będąc w połączeniu z inną istotą, cały czas generuję jakieś uczucia i emocje, które są wyzwalane podczas rozmowy i wspólnego bycia. I NA TO mam otworzyć swoje serce. Tym właśnie jest otwarcie serca.

I jedna ważna rzecz – skupienie naprawdę jest tylko na sobie. Bo jeśli będę chciała, by druga osoba brała z tej relacji to samo, co ja – to już jest przekroczeniem jej granic! Już jest narzucaniem jej moich intencji. Ponieważ dokładnie w tej samej chwili, gdy ja się zachwycam, bawię i raduję obecnością tej osoby – ona może być zła, zazdrosna, urażona. Bo może projektować na mnie jakieś swoje nieprzerobione traumy. I to jest to, co ona bierze w tym momencie. Dokładnie to, czego akurat teraz potrzebuje do uzdrowienia czegoś w sobie. Należy to uszanować i jej na to pozwolić. I odwrotnie - to ja mogę być z jakiegoś powodu zła czy urażona, a druga osoba właśnie odprężona i zadowolona.
Każde z nas może brać z naszej relacji WSZYSTKO. Bierzemy sobie zarówno te najwyższe potencjały, jak i te najniższe, w zależności, co w danym momencie wybieramy/chcemy/potrzebujemy doświadczyć. Tym właśnie jest prawdziwa wolność, prawdziwe OTWARCIE.


środa, 19 czerwca 2019

Integracja cienia.


Dawno, dawno temu, za górami, za lasami, żyłam sobie ja, która postanowiłam zintegrować swój cień.  Oj, doskonale pamiętam ten dzień. Pamiętam, jak postanowiłam uznać w sobie ciemność i przyjąć ją w głąb swojego JA. Dość wypierania się jej. Dość zaprzeczania. Ciemność, to też jestem ja. Bo światło i ciemność to dwie strony tej samej monety. A ja nie chcę być już tylko awersem lub rewersem. Chcę być CAŁOŚCIĄ siebie!

Trudna to była decyzja. Głęboko przemyślana i podjęta z wnętrza siebie.
W dniu, w którym ją podjęłam, poszłam sobie na spacer nad morze. Chodziłam zanurzona głęboko w sobie, oddychałam swoją ciemnością, wdychałam ją w siebie, uznawałam i honorowałam. W pewnej chwili weszłam na molo, stanęłam przy barierce oddychając, patrząc w morze i będąc głęboko połączona ze sobą. Aż tu naraz podszedł do mnie jakiś człowiek, i z nienawiścią do mnie wykrzyczał – ty antychryście ty!

TAK!!! To było TO! Właśnie tak. Spojrzałam na niego wstrząśnięta i zachwycona równocześnie. Oczywiście, że jestem antychrystem! Skoro jestem całością, jestem tym również. A on doskonale wyczuł odpowiedni moment i pięknie mi to pokazał. 

Do dziś to wydarzenie mnie zachwyca i budzi serdeczny śmiech. To było doskonałe. Przy okazji ten człowiek sprawił, że Dzień Integracji zapamiętałam na zawsze :)

Cóż. Decyzja podjęta. No i cacy, teraz już z górki. Zintegrowałam ciemność, taka jestem dzielna!

Tymczasem dopiero wtedy zaczęło się... prawdziwe piekło. Ponieważ, skoro postanowiłam zintegrować swój cień, to musiałam się z nim zmierzyć. Musiałam go w sobie w pełni ZOBACZYĆ.

Kilkanaście lat codziennej pracy nad sobą. Kilkanaście lat przyznawania się do swojej małości, marności, głupoty. Patrzenia w to, jaka jestem nędzna, prymitywna, żałosna, brudna, podła, żądna władzy, mściwa itd. 

To był jednak dopiero pierwszy etap. Następny etap to doświadczanie tego w ciele. Całkiem łatwo było doświadczyć cienia w umyśle, ale wpuszczenie go do ciała i przepuszczenie przez ciało - to zupełnie inna para kaloszy. Bo cień, tak jak światło, generuje emocje, które również należy zintegrować. Czyli ŚWIADOMIE doświadczyć w ciele. Zaczęło się fizyczne doświadczanie emocji pogardy, nienawiści, ograniczenia, smutku, żalu, straty, bólu, zemsty, zawiści itd.

W pewnej chwili stało się to dla mnie chlebem powszednim. Oddychałam i przepuszczałam emocje podczas robienia zakupów w hipermarkecie, na spacerze w lesie czy na spotkaniu ze znajomymi. Oczywiście, pretekstem do tego było zawsze jakieś wydarzenie. Jakaś przykra, bolesna sytuacja, która wyzwalała wspomnienia i mnóstwo „negatywnych emocji”. I te emocje wchłaniałam i przepuszczałam przez ciało.

Czemu „negatywne emocje” piszę w cudzysłowie? Bo dziś uważam, że nie ma czegoś takiego jak pozytywne i negatywne emocje. Są uczucia, która zawsze są piękne, bo płyną głęboko z ducha, z naszego Ja, oraz emocje generowane przez egotyczny umysł. Zatem nie ma czegoś takiego jak pozytywne emocje. Emocje zawsze wynikają z bycia poza sobą, z wewnętrznej nierównowagi, chaosu. Co nie znaczy, że są czymś złym. Ale o tym może innym razem.

Tak czy inaczej, przyszedł taki czas, że przepuszczanie emocji stało się czymś oczywistym. Niekoniecznie łatwym, bo to nigdy nie jest łatwe. Czasem jest cholernie trudne, nie do zniesienia. Czasem jest tak intensywne, że aż energetycznie i fizycznie boli. Bo zanim energia emocji przepłynie przez ciało, musi pokonać opór. Zabezpieczenia, które nie pozwalają na swobodny przepływ emocji. I były takie chwile, że dosłownie wyłam, tak bardzo bolało. W pewnym sensie były to prawdziwe tortury. Natomiast, gdy blokady puszczają, sam przepływ emocji to… rozkosz! Ulga oraz przyjemność nie do opisania. Mogłabym to przyrównać jedynie do orgazmu. I kompletnie nie ma znaczenia, jaka emocja jest doświadczana. Gdy człowiek się wreszcie otworzy i energia przepływa przez ciało bez oceny, to jest to piękne. To jest czyste doświadczenie. To jest czysta obecność w tu i teraz.

Tak, zrobiłam się w tym całkiem dobra. A gdy już myślałam, że zmierzyłam się z najgorszymi potworami w sobie - wówczas wywaliło najgorsze. Nienawiść do siebie. Nie ta zwykła, codzienna, której doświadczałam od dziecka. Nie ta wynikająca z ego-osobowości czy karmy. O nie... Nienawiść do swojego boskiego JA. Och, jakże łatwo jest przyznać się do nienawiści do świata. Jakże łatwo przyznać się do swojej małości. W porównaniu z nienawiścią do siebie, to naprawdę pikuś :) Ponieważ za nienawiścią do siebie stoi pierwotny ból, który dosłownie rozerwał moją istotę na kawałki. To jest ta najgłębsza przyczyna oddzielenia aspektów. Wyparcie się samego siebie. Zaprzeczenie sobie i swojej prawdziwej istocie – miłości do siebie i wszystkiego, co jest. Żebyśmy mogli w ogóle wejść w dualność i zacząć całą tę zabawę, musieliśmy wyprzeć się siebie, wyprzeć się własnej boskości. Musieliśmy ją znienawidzić, by móc się od niej odwrócić i zacząć eksplorację dualności. I ból w tym miejscu jest nie do opisania. Każdy z nas go nosi. Każdy ma tę pierwotną traumę w sobie, ponieważ tu jesteśmy. Gdybyśmy tego nie zrobili, nie byłoby nas tutaj.

Dotknęłam tego bólu kilka razy. Parę razy go poczułam. I uciekłam, bo nie mogłam go znieść.

Czy świadome przeżycie tego bólu to będzie wreszcie koniec? Czy za nim jest już pełna integracja własnego cienia? Nie wiem. Jeszcze tam nie dotarłam. Mam taką nadzieję. I na ten moment, przy mojej obecnej świadomości uważam, że tak właśnie jest. Bo czymże jest cień, tak naprawdę? Jest tym, czego wyparliśmy się w sobie. Co oderwaliśmy od siebie przemocą. A potem uznaliśmy za obce. Dziesiątki, setki, może tysiące oderwanych aspektów naszej istoty. Integracja cienia to nic innego jak integracja samego siebie. Scalanie swojego JA.

Zatem tak u mnie wygląda proces integracji cienia. Potwornie trudny, wyczerpujący i bolesny. Gdybym wiedziała, na co się piszę, z jakimi traumami będę musiała się zmierzyć – nie wiem, czy bym miała odwagę podjąć tę decyzję. Przypuszczam, że nie. Czasem niewiedza jest błogosławieństwem :)

Przeto, gdy ktoś z pewnością siebie prawi, że zintegrował swój cień, cóż... Istnieje możliwość, że tak naprawdę jest dopiero na początku drogi, tylko sam o tym jeszcze nie wie. Kilkanaście lat temu ja też z przekonaniem twierdziłam, że zintegrowałam swój cień. Nie miałam pojęcia, że za podjęciem decyzji pójdzie proces, którego świadomie wcale nie planowałam. I nie byłam świadoma tego procesu aż do teraz. Dopiero kilka tygodni temu zrozumiałam w całej pełni, że moje obecne życie to konsekwencja mojego Dnia Integracji. Że wkroczyłam wtedy w swoje osobiste piekiełko, by móc po kolei poznać wszystkie zamieszkujące tutaj demony. I przyjąć je ponownie do swojego JA. A każdy kolejny demon jest większy od poprzedniego i ma ostrzejsze kły.

Taka to jest zabawa, ta cała integracja cienia. :)

poniedziałek, 13 maja 2019

Wojna jednostronna. Czyli o nowej dynamice sił.

Zacznę od krótkiego wprowadzenia i ogólnego nakreślenia, czym w swojej istocie są żeńska i męska energia.

Żeńska energia, to energia czucia, skierowana do wewnątrz, do swojego ja. Z tego czucia powstaje pole czystej kreacji. Na tym również polega moc żeńskiej energii. Na głębi jej odczuwania i kreowaniu. Ona wie CO ma być doświadczone.

Męska energia do energia działania, skierowana na zewnątrz. Energia czystej manifestacji. I na tym polega jej moc - ona potrafi zamanifestować to, co wykreuje żeńskie. Sczytuje z żeńskiego, z jego pola "dane" i je urzeczywistnia w materii. Ona wie JAK to zrobić.

Pierwotnie obie te energie były połączone. Były jednym. I tak naprawdę dalej są, choć uwierzyły w swoje ROZDZIELENIE. Jedna bez drugiej nie mogą istnieć. Samo żeńskie to tylko czucie, zapadanie się w siebie i w konsekwencji bezruch. Śmierć. Samo męskie to działanie bez sensu, bez głębszego celu. Totalny chaos.

Wynaturzenie tych energii, które zaczęło się po rozdzieleniu, manifestuje się tym, że żeńskie przestało czuć prawdę o sobie, przestało czuć siebie i swoje prawdziwe pragnienia. Zatem jego kreacje również są wynaturzone. Czyli przeciw naturze. Przeciwko życiu. 
Wynaturzenie męskiego manifestuje się tym, że manifestując niezrównoważone żeńskie kreacje, również oddala się od wspaniałości samego siebie. Rośnie w pychę, karmi się władzą i przemocą. Pragnie zdominować wszystko wokół siebie, posiąść wszystko. Ale na najbardziej podstawowym poziomie pragnienie to wynika z tego, że chore męskie nie może osiąść w miejscu, które jest mu przynależne. W zdrowym żeńskim polu kreacji. Ponieważ wynaturzone żeńskie go do siebie nie dopuszcza. Nie pozwala mu powrócić do swojego łona. Nasze genitalia i ich funkcje doskonale odzwierciedlają te naturalne procesy.

Ponieważ męskie nie jest zaproszone i wpuszczone, dosłownie gwałci żeńskie, starając się posiąść je przemocą. Ono chce wrócić na swoje miejsce. Chce wrócić tam, skąd wyszło, zanim powstał pomysł rozdzielenia i zabawy w dualność. Oczywiście żeńskie również tego pragnie. Jednak tak długo, jak długo czuje się słabe i zagrożone przemocą, nie otworzy się. Dopóki nie odczuje pełni swojej mocy i nie przypomni sobie, kim jest - nie rozchyli się jak kwiat i nie zaprosi do siebie męskiego. Stąd walka, która trwa od pierwotnej separacji. Na tym polega cała ta gra. To jest przyczyna każdej wojny, każdego konfliktu, każdej przemocy. Gdziekolwiek się nie spojrzy, gdy zejdziemy na samo dno, do pierwotnej przyczyny, zawsze jest to samo - konflikt żeńskiego z męskim.

Czemu o tym piszę? Bo to się zmienia właśnie teraz. Powstaje nowa dynamika sił, kończy się czas rozdzielenia.

Jakiś czas temu wyczytałam, iż w Arabii Saudyjskiej mężczyźni mają aplikację do kontrolowania kobiet: https://zmianynaziemi.pl/wiadomosc/apple-i-google-pod-ostrzalem-za-udostepnianie-arabskiej-aplikacji-umozliwiajacej

Męska energia zdominowała kobiety już tak, że to zakrawa na absurd. Coraz więcej takich kwiatków. Mąż może bezkarnie skonsumować żonę, gdy go głód przyciśnie: https://pomorska.pl/najwyzszy-mufti-arabii-saudyjskiej-smiertelnie-glodny-mezczyzna-moze-zjesc-swoja-zone/ar/9767288#polska-i-swiat

No i każda kobieta powinna czuć się zaszczycona, gdy jej mąż przywali, bo dla niej to przecież przywilej: https://www.facebook.com/bogdan.lorenc.54/videos/1842615609198710/

Zwłaszcza, że taki mąż nie będzie lał po pysku, bo szpetnej żony mieć nie chce…

Jednak to, co mnie najbardziej zadziwiło, to fakt, że ja w tym wszystkim nie czuję złości tych kobiet. Nie czuję narastającej w nich nienawiści i pogardy. A przecież te emocje byłyby tu jak najbardziej na miejscu. Byłyby całkowicie uzasadnione. Mało tego. Te emocje były w kobietach od tysięcy lat. I mściłyśmy się na mężczyznach na tysiące małych sposobów, stosując bierną agresję.
A teraz? Coś się nagle zmieniło. W tych kobietach nie ma buntu. Czuję w nich spokój.

Ale jak to???

Zaczęło mnie to intrygować, wiercić w środku. Nie dawało spokoju. 

Jednak, żeby to zrozumieć, musiałam popatrzeć szerzej. Ponieważ tak naprawdę mamy tu trzy siły. Męską energię u władzy, żeńską wycofaną, oraz trzecią - nową energię, która silnym strumieniem od kilku lat spływa na planetę. Ta nowa energia wspiera żeńską w sposób, który daje żeńskiej MOC. Wewnętrzną równowagę, dzięki której kobiety są coraz spokojniejsze. To mi właśnie nie dawało spokoju, dopóki nie zrozumiałam, że nie czuję w żeńskiej energii buntu i złości, bo ona nie potrzebuje już złości! Złość jest oznaką słabości, stania w bezsilności. W niemocy właśnie. Tymczasem żeńska energia rośnie teraz w sobie. Spokojnie, bez walki, bez złości, każdego dnia po trochu staje się potężniejsza. To daje jej głęboki wewnętrzny balans potrzebny do transformacji. I to właśnie dlatego niezrównoważonym mężczyznom zaczyna teraz odbijać. Oni sobie z tym zwyczajnie nie radzą. Bo choć ich żony nadal są zewnętrznie posłuszne, to moc wewnątrz nich rośnie. Zatem kompletnie sfrustrowani faceci, przerażeni i zbici z tropu, starają się je teraz ograniczyć, jak tylko mogą.

Popatrzmy, co z tego wynika na poziomie energii.
Żeńskie rośnie w mocy. Jaki to ma wpływ na niezrównoważoną, dominującą męską energię? Pierwsze co widzę, to jak męskie jest kompletnie ogłuszone. Ogłupiałe. Jak traci rezon. Nie rozumie, co się dzieje. Męskie zaczyna w siebie wątpić, czuć się słabe, więc robi to, co zawsze - broni się jeszcze większą agresją. Wypowiada wojnę. To pierwszy etap, który właśnie ma miejsce. To jest ruch energii na całej planecie. To się dzieje wszędzie. Zauważyłam to w grudniu i z każdym tygodniem widzę coraz wyraźniej. Widzę, jak manifestuje się to we mnie, moich znajomych, w rodzinach. Manifestuje się też w polityce, w zamordyzmie, który przekracza już teraz wszelkie granice absurdu. Od lutego tego roku, bardzo wyraźnie czuję w energii, że zaczęła się wojna totalna. Wojna obejmująca całą planetę. Wojna o dominację męskiego. Wojna wynaturzonej męskiej energii i wynaturzonych męskich wartości. To, co się teraz dzieje, obejmuje wszystkie dziedziny życia. Kto ma oczy, ten widzi. Atak na zioła, suplementy, wolność ludzi itd. Ot, pierwszy link, który mi się napatoczył:

Tylko ślepcy nie widzą tego, co się właśnie wyprawia. Albo ci, którzy bardzo bardzo boją się to zobaczyć. Przerażone męskie wypowiedziało wojnę i walczy wściekle na wszystkich frontach. Dotyczy to również, a właściwie powinnam napisać: przede wszystkim, panów tej planety, którzy mają już nóż na gardle. 

Jednak to nie koniec. Ponieważ żeńskie, które zdrowieje i staje w swojej prawdziwej mocy, nigdy nie wykorzysta jej przeciw męskiemu. W zdrowym żeńskim nie ma przemocy, nie ma walki. Jest spokój, zrozumienie, świadomość siebie i tego, co czuje. Ale nie ma potrzeby ani chęci zemsty za doznane krzywdy. Po raz pierwszy w historii wahadło nie musi się prze-wahnąć na drugą stronę. To jest naprawdę niesamowite. Kończy się era – oko za oko. Wchodzi coś zupełnie nowego dla tej planety – powrót do wewnętrznej równowagi. I to również bardzo wyraźnie widać w obecnym społeczeństwie. Widzę to, gdy czytam komentarze ludzi w necie. Coraz mniej jest wpisów nawołujących do zemsty. Coraz więcej ludzi pisze – wybacz swojemu oprawcy, to najlepsze, co możesz dla siebie zrobić. Wybacz, wyjdź poza stare krzywdy. Zostaw przeszłość i spójrz w przyszłość.

Takie wpisy pojawiają się pod filmikami o polityce, pod wpisami o przemocy domowej itd. To jest kompletnie nowe, tego wcześniej nie było. Tylko marginalnie pojawiały się takie teksty. Teraz ich ilość rośnie lawinowo. Oczywiście poza tym nadal istnieje hejt, trolle internetowe nadal są dobrze opłacane…

Wróćmy jednak do męskiej energii. Przerażona, walcząca do upadłego, wypowiedziała wojnę i spodziewa się teraz odzewu i odwetu. Jednak tego odwetu nie ma i nie będzie. Zatem co się stanie, gdy żeńskie odzyska w pełni siebie?

Nie będzie złości, nie będzie zemsty. Będzie… GNIEW! A gniew to cudowna, transformująca energia. Gniew to uczucie płynące z ducha i jest zupełnie czym innym niż złość, która jest tylko emocją. Złość jest destrukcyjna, działa w szale, niszczy wszystko wokół siebie. Gniew jest absolutnie spokojny, pewny, osadzony w mocy i CZUCIU PRAWDY O SOBIE. Czuciu prawdy o tym, czego się tak naprawdę chce. Gdy budzi się gniew, jest jak celownik laserowy, który precyzyjnie wskazuje nam cel, do którego dążymy. TEGO chcę doświadczyć, TO jest moim wyborem! I nie zgadzam się już na nic innego! Tym właśnie jest gniew. W gniewie nie ma przemocy, bo gniew jest MOCĄ, ustanowieniem czystej, jasnej intencji. Przemoc jest tylko w złości.

Gdy w żeńskim obudzi się gniew, obudzi się moc, żeńskie nareszcie poczuje siebie i w pełni świadomie WYBIERZE swoją rzeczywistość. Wybudzi się z hipnozy, ze snu. Z bezwolnego pozwalania, godzenia się na przekraczanie jego granic i krzywdzenia wszelkiego życia. Wybierze to, czym samo jest w swojej istocie – piękno, radość, lekkość, otwartość, współpracę, przyjemność… I zaprosi męskie, by te wartości zamanifestowało.

Ta moc żeńskiego budząca się w nas również jest teraz widoczna. Widać to nawet na naszym podwórku, u nas, Polaków. Manifestacja z 11 maja, przeciwko roszczeniom żydowskim. Polacy się budzą, o czym pisałam parę miesięcy temu. I budzi się nasz GNIEW. Dość zniewalania, okradania, gwałcenia naszych praw! Polacy się budzą z każdym dniem coraz bardziej. I coraz wyraźniej okazują swój sprzeciw. Nie przez przemoc, nie przez złość, ale jasne wyrażenie swojej WOLI. Tym są właśnie manifestacje i demonstracje. Lud wyraża swoją wolę.

Ale wróćmy do dynamiki energii. Jak dalej na moc żeńskiego reaguje męska energia? Zaczyna się niepewnie przyglądać, co się w ogóle dzieje? Co to za świat teraz nastał? Rozgląda się, uważnie lustruje rzeczywistość wokół siebie. I w ten sposób zaczyna się budzić! Przytomnieje, wychodzi z hipnozy. Wraca do samej siebie, do swojego pięknego, zdrowego, silnego ja. Coraz przytomniej zaczyna patrzeć w żeńską energię, która coraz stabilniej stoi w swojej mocy. A tam, gdzie męskie patrzy w żeńskie, tam zawsze jest spokój, piękno i równowaga. Bo żeńskie to czujące pole kreacji, a męskie to siła do materializacji tej kreacji. To dwie strony tej samej monety. I one muszą być na siebie otwarte, patrzeć w siebie nawzajem, by była równowaga.

Zatem żeńskie nie odpowie na wypowiedzianą wojnę walką, bierną agresją jak wcześniej. Teraz odpowie gniewem, dzięki któremu powstanie KLAROWNA, PRECYZYJNA INTENCJA. Intencja, która stworzy nowy świat. Będziemy to obserwować w polityce, w zachodzących zmianach społecznych.

Ten proces obejmuje wszystko na planecie. A przede wszystkim obejmuje nas samych. Bo przecież każdy z nas ma żeńskie i męskie w sobie. Nadchodzi czas bardzo głębokiej integracji na poziomie osobistym, na poziomie relacji partnerskich, na poziomie społeczeństw i całej planety.

Jak długo będzie trwał? Nie wiem. U mnie dzieje się od kilku lat, zaś bardzo intensywnie od paru miesięcy. Przewala się czasem gwałtownie, czasem zaś łagodnie i z wdziękiem. Życzę sobie i nam wszystkim, by proces ten przebiegł najpiękniej i najszybciej, jak tylko się da. Byśmy doświadczyli pełnej integracji siebie jeszcze w tych ciałach fizycznych. Nie ma już na co czekać. Nie ma kogo ratować, bo na tej planecie nie ma żadnych ofiar. Są tylko twórcy. Czas wreszcie zakończyć tę grę w karmę i powrócić do samych siebie. I stworzyć dla siebie - a tym samym również dla nas wszystkich - nowy, piękny świat. J

P.S.
W czym jeszcze widać rosnącą moc żeńskiej energii? Ano w tym, jak łatwa jest teraz praca terapeutyczna. Jak nigdy wcześniej. Robię to od 30 lat i pierwszy raz sesje terapeutyczne i energetyczne są tak lekkie. Zrozumienie jest o wiele szybsze, uświadomienie o wiele głębsze i szersze. Ta zmiana jest bardzo wyraźnie odczuwalna i zauważa ją teraz wiele osób. Nareszcie! 

sobota, 23 marca 2019

Sprawiedliwość i wyrównywanie energii.

Wyrównywanie energii. Bardzo często posługujemy się tym zwrotem. Wydaje się nam tak logiczny i naturalny. Ktoś coś daje, ktoś inny mu "wyrównuje" pieniędzmi, usługą, towarem. Czyli coś za coś. Czyli - handel.

W naszym świecie nawet nie umiemy sobie wyobrazić, że moglibyśmy funkcjonować bez "wyrównywania energii", bez energetycznego handelku.
Jednak jestem przekonana, że to jest tak samo chora idea, jak „sprawiedliwość”. Sprawiedliwość nie istnieje, bo nie ma żadnego odgórnego sądu. Owszem, istnieją różne sądy rad kosmicznych, sądy planetarne, sądy karmiczne, sądy państwowe itd. Ale to wszystko jest sztuczne, to jest "sprawiedliwość" na miarę skrzywdzonego ego. Przez to skrzywdzone ego stworzona.

W "sprawiedliwość" Źródła/Kosmosu/Boskości czy jak tam zwał, kompletnie nie wierzę. Sam pomysł jest dla mnie obrzydliwy i chory. Ponieważ zakłada on, że istoty żyjące we Wszechświecie nie są suwerenne i nie mają boskości w sobie. Są ubezwłasnowolnione, nadzorowane i osądzane jak dzieci, którym wolno przejawiać siebie tylko odtąd-dotąd. A jak nie, to KARA.

Tylko chore ego jest w stanie wymyślić coś takiego. Ego, które nigdy nie objęło umysłem tego, czym jest WOLNOŚĆ manifestacji. Ego, które nie rozumie, że KAŻDA ISTOTA ma tę wolność. A jeśli na jakiejś planecie, w jakimś ciele jest zniewolona, to tylko dlatego, że tak dla siebie WYBIERA. Że bawi się w taką manifestację siebie. Chce doświadczyć siebie zniewolonej, chce poznać siebie w zniewoleniu. Albo skrzywdzeniu. Albo bólu. I za każdym razem jest to jej własny wybór.

Pomysł o "sprawiedliwości" to pomysł ego, które nie bierze odpowiedzialności za swoją kreację, za samego siebie. Takie ego odpowiedzialnością za doznane krzywdy obarcza zawsze innych. I pragnie za to zemsty. Bo dokładnie tym jest oczekiwanie "sprawiedliwości". Jest wołaniem o zemstę. 

Podobnie ma się sprawa z „wyrównaniem energii”. Sama koncepcja "wyrównania energii" zakłada, że energia jest ograniczona, jest jej pewna ilość do podziału. Zatem ja tobie tyle, ty mi tyle…

Nie ma tu zrozumienia, że po pierwsze, energia jest nieograniczona. A po drugie, w każdej relacji, w każdej interakcji obie strony ZAWSZE BIORĄ.

Ktoś daje komuś owoc. W ramach koncepcji „wyrównania energii” on się czegoś pozbył i jest teraz stratny. Ubyło mu i obdarowany ma wobec niego dług.
Ale chwila. To nie do końca prawda. Gdy obdarowany przyjął, tym samym dającemu dał możliwość doświadczyć dawania. Dający może teraz poczuć się hojny, łaskawy, dobry, czy też cokolwiek tam sobie wymyśli. Nie mógłby doświadczyć tych uczuć, gdyby nie było nikogo do obdarowania. Nie mógłby zamanifestować swojej szczodrości. On został obdarowany najwspanialszym darem - możliwością doświadczenia siebie. Po to właśnie przyszedł do świata materii, to jedyny cel życia. Doświadczanie siebie, najpełniej, jak tylko się da. 

Ale idźmy dalej. W „wyrównaniu energii” zakłada się, że jest ono dobrowolne. Tu nie ma przymusu, bo to przecież handelek. Ty mi to, ja ci tamto. I w tej wymianie, w handelku, nie ma nic złego. Żyjemy w świecie, który na handelku jest zbudowany. Tak się tu bawimy.

Jednak czym innym jest proste uznanie, że to co robimy, to handel, a czym innym dopisywanie tu wzniosłych ezoterycznych bajdurzeń o „wyrównaniu energii”. Wymyślonych przez tych, którzy źle czuli się z tym, że sprzedają swoje zdolności uzdrawiania za pieniądze. Że kupczą swoimi „boskimi” mocami.
No nie, coś takiego bardzo źle wygląda. Nie pasuje do wizji jaśnie łoświeconego nauczyciela duchowego i namaszczonego boskiego uzdrowiciela. Więc dalej uprawiamy handelek, ale na potrzeby łoświeconych i uzdrowicieli nazywamy go teraz „wyrównaniem energii”. I naraz, wielki mistrz bioenergoterapii bez skrupułów może brać kasę za swoją pracę, bo teraz to jest PRAWE. Właściwe. Przypieczętowane Wielkim Kosmicznym Prawem Wyrównania Energii...

Tymczasem osoba, która robi komuś sesję, uzdrawia czy cokolwiek innego wyczynia, już jest obdarowana, w momencie gdy to robi. Może doświadczyć siebie jako uzdrowiciela. Może się rozwijać, poszerzać swoją wiedzę, doskonalić umiejętności. Może generować dowolne uczucia i emocje – radość, przyjemność, wyższość, pogardę – cokolwiek sobie wybierze. Może czuć radość z przepływu energii (a każdy, kto pracuje w ten sposób z własnego doświadczenia wie, że nawet jeśli na początku źle się czuje, to robiąc komuś zabieg i otwierając się na przepływ energii, informacji, sam zaczyna czuć się lepiej. Ponieważ złe samopoczucie bierze się zablokowanej energii a do uzdrawiania czy jasnowidzenia trzeba najpierw otworzyć się samemu i udrożnić swoje własne kanały. Wielu uzdrowicieli robi to bezwiednie w trakcie uzdrawiania.) Obdarowywanie jest już w momencie dzielenia się. Dlatego dawanie nie wymaga żadnej rekompensaty. Żadnego wyrównania. Już jest wyrównane. Koniec. Całe doświadczenie dla obu stron, dającego i biorącego jest już wyrównane i zakończone w tym momencie. Ktoś chciał doświadczyć siebie jako dającego, ktoś inny chciał doświadczyć siebie jako biorcę. Tyle.

Ale w świecie, gdzie funkcjonuje przekonanie o deficycie energii oraz handel, obie strony zawierają układ i otwierają kolejne doświadczenie. Teraz następuje kolejna wymiana. Teraz to obdarowany musi coś od siebie dać. No i zaczynamy od nowa. Wcześniejszy obdarowany teraz płaci (albo i nie, różnie bywa), obdarowujący przyjmuje.

I znów obie strony mają tu swoje emocje i doświadczenia do wzięcia. Znów każda ze stron doświadcza siebie w tym i generuje własne uczucia i emocje do przeżycia. I nawet jeśli wcześniej obdarowany nie zapłaci, to również jest zakończone. To również jest wyrównane. Ponieważ teraz wyrównaniem dla obdarowującego są jego emocje złości, żalu, pretensji, nienawiści itd. itp. Wszystko to może sobie czerpać pełnymi garściami z tego doświadczenia. Może je wałkować w sobie całymi latami i karmić się energią ofiary podłego oszusta. Albo wznieść się ponad bycie ofiarą i łaskawie darować dług. Albo po prostu zrozumieć, że żadnego długu nie ma. Że tu jest jego wyrównanie. Ono jest, realne, rzeczywiste, dokładnie w tym miejscu i cała wymiana jest już zakończona.

Cóż, pewnie jeszcze wiele wody w rzekach upłynie, zanim ta świadomość dotrze do ludzi. Ludzi zahipnotyzowanych przekonaniami o deficycie energii. Oraz przekonaniami o tym, że rzeczywiste jest tylko to, co widzą swoimi oczami. Że „wyrównanie energii” o którym tak głośno krzyczą, w ich świecie z rzeczoną energią niewiele ma wspólnego. Bo w rzeczywistości ludzie ci wierzą, że wymiana może być tylko na materię lub usługę. Że możliwość doświadczenia siebie i swoich uczuć i/lub emocji nie jest cenna, nie ma żadnej wartości. Że wartościowe jest tylko to, co namacalne.

Jakby to było żyć w świecie, gdzie koncepcja handlu w ogóle nie istnieje? Gdzie ktoś daje, bo akurat ma, i ma ochotę doświadczyć dawania. A ktoś bierze, bo chce, i idzie dalej. I NIGDY NIKOMU się nie odwdzięcza, nie ma żadnego długu do spłacenia, nie musi tego rekompensować ani obdarowującemu, ani nikomu innemu. I nie ma żadnego boga, który w swoim niebiańskim kajeciku spisuje, że ten temu tyle nie oddał i trzeba go za to ukarać a drugiego obdarować…

Jakby to było dawać i brać dowolnie? Bez żadnych zobowiązań. Bez żadnych oczekiwań „wyrównania energii”.

Kto jest w stanie choć na chwilę poczuć taki świat? 

Ja uznaję, że „wyrównania energii” nie ma i nigdy nie będzie. Nie przyjdzie od obdarowanego, nie przyjdzie od obcego, nie przyjdzie od Wszechświata ( bo Wszechświat ma to gdzieś ). Nie będzie nagrody za dobre uczynki. Bozia nie pogłaszcze po główce i nie zabierze do raju. Nikt nie da orderu, nie uzna zasług. Dałeś to dałeś, widocznie chciałeś dać, twoja sprawa bracie.

Tak naprawdę obie koncepcje - „sprawiedliwość” i „wyrównanie energii” – zasadzają się na tym samym przekonaniu o karze i nagrodzie. To są dwie strony tego samego medalu. Tej samej fantazji, że jakiś bóg czy inna siła wyższa, siedzi i całą wieczność skrupulatnie notuje przewinienia i dobre uczynki: ten tego uderzył a tamten tamtemu w czymś pomógł. Tu minusik, tego ukarzemy, tu plusik, tamten dostanie nagrodę.
Takie myślenie to przejaw mentalności niewolników.

Suwerenna istota nie potrzebuje nikogo ponad sobą, kto by ją kiedykolwiek, z czegokolwiek rozliczał. Mentalny niewolnik zawsze musi mieć nad sobą bat i marchewkę.

sobota, 2 lutego 2019

KARMA vs ODPOWIEDZIALNOŚĆ.


Od jakiegoś czasu obserwuję sobie na różnych stronach, jak ludzie rozprawiają o karmie. Karma go dosięgnie... Karma mu dowali... Tudzież - och, dobra karma do ciebie wróci, zobaczysz, bo janiołki ci to wynagrodzą...

Koncepcja karmy to doskonała pułapka dla istot żyjących na Ziemi. W pewien sposób wręcz podziwiam geniusz jej twórców. Karma to gra nie mająca nigdy końca. Wikłająca nas w kolejne życia, toksyczne relacje, dramaty i problemy. W ten sposób została stworzona. I tak jak perpetuum mobile – zasila samą siebie. Dzieje się tak, gdyż nie tylko w każdym życiu, ale wręcz każdego dnia generujemy nową karmę. Zarówno pozytywną jak i negatywną. Jesteśmy jak chomiczki kręcące się w kółeczkach. Prymitywna koncepcja nagrody i kary, napędzająca karmę w nieskończoność. Wychodzimy z religii i jesteśmy zachwyceni sobą, że wyrośliśmy ponad boga, który jest „sprawiedliwy”, za dobre wynagradza, a za złe karze. I z równie radosnym entuzjazmem jak wcześniej o religii, rozprawiamy teraz o karmie… I nie widzimy tego, że nadal kultywujemy ten sam chory pomysł o nagradzaniu i karaniu, który ma służyć usatysfakcjonowaniu ego. 

Wszechświat nie jest po to, by kogokolwiek nagradzać lub karać. Jaki miałby w tym cel? To po prostu gigantyczny plac zabaw, gdzie każdy z nas doświadcza siebie dokładnie tak, jak chce. Na wielu różnych ścieżkach ewolucyjnych RÓWNOCZEŚNIE. Na jednej służymy tylko sobie, na następnej służymy tylko innym, na jeszcze innej jakieś kolejne konfiguracje. Wszystko naraz. Wielowymiarowo. Bawimy się tu w doświadczanie. Kto i z jakiego powodu miałby nas karać? Sami sobie ten Wszechświat stworzyliśmy do zabawy. To po prostu pole kreacji i materializacji, nic ponad to.

Oczywiście, dosięgają nas konsekwencje naszych zabaw. Ale to nie to samo, co karma. To zwykły mechanizm akcja-reakcja. Uderzymy się w kolanko, to zaboli. Proste. Mamy przy tym jakieś emocje, to albo je przeżyjemy, albo zablokujemy w ciele i będziemy nosić pół życia. Ale to nie jest kara. To konsekwencja. I nie ma tu nagród. Żadne wyrządzone innym dobro do nikogo nie wróci – to tylko „pobożne życzenia” sfrustrowanych umysłów. Chyba, że ktoś wierzy w to, że tak będzie, i oczekiwaniem na nagrodę sam sobie ją wygeneruje. SAM SIEBIE nagrodzi. Ale nie dostanie obligatoryjnie nagrody od Wszechświata, bo był grzecznym chłopczykiem i przeprowadził staruszkę przez ulicę. Wszechświat ma to gdzieś. Nie ma nikogo, kto by siedział z notatnikiem i skrupulatnie zapisywał dobre uczynki każdej istoty we Wszechświecie. Sama koncepcja tego jest dziecinna i zwyczajnie śmieszna. Ale ludzkie umysły są tak silnie zaprogramowane na boga-rodzica, który ich ciągle obserwuje, nadzoruje, że ciężko nam przyjąć, że sami kreujemy wszystko i sami jesteśmy za siebie odpowiedzialni. 

Owszem, prawdą jest też, że gdy żyjemy na Ziemi i jesteśmy tu hodowani przez różne istoty dla ich osobistych korzyści, podlegamy kontroli, nagradzaniu i karaniu. Są przecież Panowie Karmy, którzy po przeżyciu przez nas wcielenia pokazują nam co narozrabialiśmy i jak teraz możemy się z tego wykaraskać. I kierują nas ku kolejnemu wcieleniu, dając nam „szansę na odpokutowanie zła i rozwój duchowy”.  Ewentualnie głaszczą nas po główce i mówią, że spisaliśmy się tak świetnie, że teraz zejdziemy na Ziemię, by w nagrodę pomagać innym i prowadzić ich drogą „miłości”. Dostajemy też osobistych kontrolerów, których zadaniem jest pilnowanie, byśmy gorliwie podążali wyznaczoną nam ścieżką i odgrywali zapisany wcześniej scenariusz. Anioły, opiekunowie duchowi itp. Nadzorcy więzienni skrupulatnie pilnujący, byśmy grzecznie chodzili w kółeczku po spacerniaku. I nigdy nie wyszli poza mury więzienia.

Ale dzieje się tak tylko dlatego, że my im WIERZYMY. POZWALAMY im na to, bo zapomnieliśmy, kim jesteśmy. Zapomnieliśmy o wolnej woli i o tym, że możemy stąd odejść, kiedy tylko zapragniemy. Zapomnieliśmy, że się bawimy. Zamiast tego wierzymy, że się „rozwijamy duchowo”, „uczymy miłości” „dążymy do oświecenia” itp. duperele. Jesteśmy jak te słonie, przywiązywane od dzieciństwa za nóżki do drzewa, które nigdy już nie spróbują uciec, bo uwierzyły w swoją niewolę.

Nie ma karmy. Nie istnieje. Istnieje za to odpowiedzialność. Jednak w przeciwieństwie do fałszywej koncepcji karmy, w której uczy się nas, że odpowiadamy za życie, uczucia i emocje innych istot, w odpowiedzialności chodzi o to, że odpowiadamy TYLKO za siebie. Za wszystkie własne decyzje, doświadczenia, uczucia i emocje. Natomiast inni ludzie odpowiadają za samych siebie i własne decyzje, doświadczenia, uczucia i emocje. Nie ma ofiar, które pozbawione mocy kreacji są zdane na łaskę innych istot. Każda istota wybiera swoje doświadczenia. Każda istota wybiera, w jaki sposób je przeżywa. Co z nich bierze dla siebie, przed czym ucieka. Gdy nie ma ofiar, nie ma kogo ratować. Nie ma za kogo odpowiadać. Nie ma komu pomagać.

Prosty przykład. Asia ukradła pieniądze Kasi. Ani Asia, ani Kasia, nie są ofiarami tego wydarzenia. Każda z nich WYBRAŁA uczestniczenie w tym doświadczeniu i zgodziła się na jego konsekwencje. Każda z nich odpowiada teraz za wszystko, co ją w tym doświadczeniu spotyka. Asia za poczucie winy lub satysfakcji, za radość z posiadania pieniędzy, i za to, co z tymi pieniędzmi i emocjami zrobi. I to wszystko. Nic więcej. Na tym zaczyna i kończy się jej odpowiedzialność. Na sobie samej. Może się tymi pieniędzmi cieszyć i użyć ich dla swojego dobra. Może się podświadomie ukarać i użyć tych pieniędzy, by siebie osłabić. Cokolwiek wybierze, Wszechświat jej przyklaśnie. Cokolwiek wybierze, będzie to tylko kolejne doświadczenie.

To samo Kasia. Ona odpowiada za to, że chciała być okradziona. Że czuje się ofiarą, czuje się słaba, bezradna, że nie ma teraz za co żyć itd. Każda jej emocja, każde doświadczenie, które z tego wynika, należy do niej i tylko do niej. Kasia jest odpowiedzialna tylko i wyłącznie za samą siebie. Cokolwiek z tego weźmie, jest jej. Może brandzlować się byciem ofiarą do końca swoich dni. Może pielęgnować w sobie nienawiść do Asi. Może rozpowiadać wszystkim, jaka jest biedna. Może też uwolnić te emocje i zobaczyć, co dobrego z tego dla niej wynika. Może uświadomić sobie, że szanuje siebie i takie doświadczenia nie są jej już potrzebne. I dzięki temu obdarować siebie prawdziwą obfitością i materialnym dostatkiem. Może wybrać cokolwiek. I cokolwiek wybierze, nie ma to ŻADNEGO ZNACZENIA. Bo to i tak jest tylko zabawa w doświadczanie.

Istoty wchodzą w relacje na podstawie obopólnej zgody. Jedna istota ma chęć, by doświadczyć okradania kogoś, druga chce doświadczyć bycia okradzioną. Ta chęć przyciąga je do siebie. Każda z nich to wybiera i bierze z tego dla siebie to, co chce. I robi z tym co chce. I to jest piękne. Jest w tym równość i moc obu istot.

Jakąż PYCHĄ jest myślenie, że jedna istota mogłaby być odpowiedzialna za życie drugiej! Jak to natychmiast wynosi tę istotę ponad drugą, czyniąc tę drugą mniejszą, słabszą, zależną, gorszą, nieporadną...

I dokładnie dlatego tak bardzo tej koncepcji karmy się trzymamy. Ego ją uwielbia! Uwielbiamy to uczucie kontrolowania innych, dyrygowania nimi, wywyższani się ponad nich. Oblizujemy się ze smakiem na samą myśl o pomaganiu i ratowaniu „słabszych”. Służeniu innym. Przecież przyszliśmy na Ziemię „uratować” nasze rodziny, nasze rody. „Naprawić” to, co „zepsuli” nasi przodkowie. Jesteśmy ZBAWCAMI. Jakaż to smakowita myśl. Jakie to karmiące ego. Mrrrrrrrrrr

Dlatego też tak chętnie poświęcamy się dla naszych rodów. Realizujemy karmę naszych przodków. A także oczyszczamy siebie i ich, chodzimy na wszelkie ustawienia rodowe itp. Następnie puchniemy z dumy, że dzięki nam nasi przodkowie i potomkowie zostali „uwolnieni”.
I za nic nie przyznamy się do pychy, która za tym stoi…

Potrzeba wielkiego wysiłku i wielkiej odwagi, by z tego wszystkiego zrezygnować i wyrwać się z tych hipnoz. By przyznać się do własnej pychy. By wyjść poza koncepcję nagrody i kary, wszystkowidzącego, karzącego i nagradzającego boga. By naprawdę wziąć odpowiedzialność za samego siebie. Bo to nie jest wygodne. Bo wtedy nie ma już nikogo, kto nam powie, co robić i gdzie iść. Nikt nami nie pokieruje. Nikt nam niczego nie zabroni. Jesteśmy zdani tylko i wyłącznie na siebie. A tego boimy się najbardziej.

Jednak dopiero tutaj kończy się bezustanne odtwarzanie tych samych karmicznych scenariuszy. Dopiero stąd zaczyna się prawdziwa przygoda :)





sobota, 5 stycznia 2019

Dusza czy Duch?



Pamiętam dzień, parę lat temu, w którym bardzo wyraźnie poczułam, że Ja nie jestem moją osobowością. Że ta osobowość jest sztuczna i właściwie niewiele ma wspólnego z tym, kim Ja jestem. Ja, czyli duch, którego czuję w sobie, który żyje w ciele.

Osobowość to tylko oprogramowanie, nic ponadto. Oprogramowanie, wgrywane nam, gdy przychodzimy do ludzkich ciał. Oprogramowanie utworzone z naszej osobistej „karmy duszy” oraz z rodu, do którego się wcielamy. Los ludzi, którzy żyli w tym rodzie przed nami. Los, czyli program, którego oni nie zrealizowali do końca. Do tego dochodzi programowanie nas przez rodziców w dzieciństwie oraz przeżyte przez nas traumy i doświadczenia. Wszystko to zebrane razem, sklejone do kupy, tworzy naszą osobowość. A my utożsamiamy się z nią, mylnie uważając za samych siebie.

Ja też tak myślałam. Potem wyczytałam, że to niekoniecznie jestem prawdziwa Ja. A po kilku latach to POCZUŁAM. Poczułam, jak bardzo osobowość różni się ode mnie.

Moja osobowość ma lęk wysokości. Ale ja nie. I to jest śmieszne, bo w różnych sytuacjach ten lęk mi się włącza albo nie. Potrafi mnie kompletnie sparaliżować albo mogę skakać po dachach. I teraz, gdy się akurat włączy, bardzo wyraźnie czuję, że to jest obce. Że to jest zewnętrzna nakładka. Że idzie z oprogramowania. Głęboko w środku nie czuję żadnego lęku, lęk jest tylko na powierzchni osobowości. I tak ze wszystkim. Teraz już dość często, całkiem łatwo mogę rozróżnić co jest moje, a co indukowane przez programy osobowości.

Ja nie jestem moją osobowością. Nigdy nie byłam. To tylko oprogramowanie, nic ponad to.

Tak samo jest z duszą. Kiedyś uważałam, że jestem moją duszą. Potem, gdy zaczęłam eksplorować inne poziomy siebie, ze zdziwieniem skonstatowałam, że dusza to tak naprawdę dość prymitywny twór. Moja dusza jest zwyczajnie... głupia. I pozbawiona elementarnej empatii. Ona ma głęboko gdzieś moje życie, moje dramaty, wybory, cierpienia. Ja jej nic nie obchodzę, ona tylko realizuje program. Dusza to nic więcej jak taka osobowość na wyższym poziomie. Obcy twór, oprogramowanie. Ona się nawet nie rozwija, nie ewoluuje. Nie rozszerza. I nie czuje.

Z duszą nie da się sensownie porozmawiać. Owszem, jest pierwsza do wygłaszania wszelkich komunałów. Ale spróbujcie z nią naprawdę porozmawiać. W medytacji czy hipnozie. Z własną duszą albo czyjąś. Nie da się. Nie można jej nic wytłumaczyć, bo ona prawi w kółko to samo. Nie trafiają do niej żadne argumenty. Nie trafiają do niej informacje płynące od żyjącego na planecie człowieka. Ona zwyczajnie nie myśli.

Zobaczyłam kiedyś w wizji, symbolicznie oczywiście, jak wyglądają ludzkie dusze na Ziemi. To było coś jak taka siatka na włosy, okalająca cała planetę. 



Każde oczko siatki to była jedna dusza. Wszystkie ze sobą powiązane, połączone. Wszystkie zależne od siebie, złapane w sidła. Sterowane przez impulsy płynące przez sieć. Zarządzaną przez obce istoty. Panów karmy.

Wtedy wreszcie zrozumiałam…

Miałam bardzo trudne życie, wiele cierpienia fizycznego i psychicznego, wiele programów autodestrukcyjnych. I gdy wyjąc z bólu zwracałam się do swojej duszy po pomoc, czułam tam chłód. Obojętność. To budziło we mnie potężną frustrację, poczucie, że boję się i nienawidzę mojej duszy. Nie ufałam jej za grosz. Czułam, że ona mnie krzywdzi, że mi nie współczuje, że wręcz karmi się moim cierpieniem. Ale jak to w ogóle możliwe?! 

Teraz wiem, jak to możliwe. Dokładnie tak samo, jak możliwe są programy autodestrukcyjne w osobowości, które zmuszają nas do kontynuowania toksycznych relacji, chorowania, biedy itd.

Nie wiem, ile jest tych poziomów za-implantowania, oprogramowania i hipnozy. Eksplorowałam kilka i na każdym było to samo. Te poziomy były zwyczajnie nierozgarnięte. Jakby nieprzytomne, ograniczone. Nie mające dostępu do wiedzy z innych poziomów. Nie uczące się. Nieświadome. Poziom jam jest przy wnikliwej penetracji także okazał się tępy jak młotek.

Jedyny poziom, do którego dotarłam i który naprawdę jest żywy i CZUJE, to poziom ducha. Rozumiem go tak, że duch to jestem sama JA. Rdzeń mnie, moje Źródło. To jest jedyny poziom, na który weszłam, który naprawdę jest świadomy i inteligentny. Niesamowicie czuły, kochający, współczujący, wszechobejmujący, dowcipny. Na tym poziomie dopiero czuję pełną, prawdziwą identyfikację ze sobą. To jestem JA. Prawdziwa. Żywa. Obecna JA.

Czy ponad duchem są wyższe poziomy? Nie mam pojęcia, wyżej nie dotarłam.
Ten poziom póki co w pełni mnie satysfakcjonuje. Natomiast niższe, prymitywne pod-poziomy nadpisanego oprogramowania odczuwam jako obce i ograniczające.
Obecnie dość łatwo rozpoznaję, czy jestem na poziomie ducha czy niższym. Różnica jest istotna.

Jak to najprościej rozpoznać? Otóż, gdy łączę się np. z duszą, to odczuwam to tak, jakbym łączyła się z kimś mądrzejszym, wspanialszym. I wyniosłym... Czuję się zaszczycona, obdarzona łaską. Coś większego ode mnie raczyło zwrócić na mnie uwagę.

Gdy wchodzę na poziom ducha, czuję po prostu SIEBIE. Nie ma tu nic większego ode mnie. To jest moje JA. A odczucie siebie w tym miejscu jest tak lekkie, szerokie, naturalne, piękne i zabawne, że w niczym nie przypomina tych hipnotycznych wzniosłych stanów z niższych poziomów. Tego odczucia duchowego haju, uwznioślenia, magicznego połączenia. Tu czuję siebie we wszystkim, co jest. Nie ma nic ponad mną ani poniżej mnie. Nie ma poczucia połączenia, jest odczucie OBECNOŚCI. I to jest ważne, bo łączyć się można tylko z czymś poza sobą. Czymś obcym. 

Łatwo też to rozpoznać, gdy czyta się różne przekazy od duszy czy wyższego ja. Wielu ludzi w necie publikuje takie rzeczy. W tych przekazach dusza czy wyższe ja zwraca się do „swojego człowieka” protekcjonalnie. Często jest tam nawet pewne zrozumienie, ale zawsze odczuwalna jest wyższość. Jakby dorosły mówił do dziecka.

Prawdziwa Ja mówiąca do mnie przejawiającej się w ciele nie potrzebuję być protekcjonalna. Nie potrzebuję siebie pouczać, prowadzić, nadzorować. Ja na poziomie ducha rozumiem i wiem, że przejawiając się na poziomie fizycznym po prostu się bawię. Doświadczam. Nic ponad to. Nie muszę się niczego uczyć, bo jestem wszystkim, co jest. Mogę jedynie doświadczać siebie.

Będąc na poziomie ducha, pierwszy raz w życiu poczułam, że całkowicie sobie UFAM. Naprawdę głęboko, całą sobą. Że nie mam się czego bać, bo jestem wieczna, cudowna, bezkresna. Nigdy nie zginę. Dopiero tutaj okazało się, że mój lęk przed duszą wcale nie był bezpodstawny. Że płynął ze środka mnie. Z tej części mnie, która wiedziała, ze dusza to tylko implant, oddzielający moją świadomość od odczuwania własnego ducha. Implant z oprogramowaniem karmy, które wmawia mi, że mam jakieś lekcje do odrobienia, nauki do nauczenia, karmę do odpracowania…

Duch nie oczekuje ode mnie kompletnie niczego. Duch bawi się doświadczeniem. Dlatego też pozwolił na ograniczenie siebie, pozwolił na zabawę w poziomy, w duszę, w karmę. Duch bada siebie, radując się każdym doświadczeniem i nie osądzając go. Duch ma pełne zrozumienie dla cierpienia na poziomie fizycznym, bo sam go doświadcza. I jest w tym całkowicie obecny i beztroski.

To tak, jak dziecko bawiące na podwórku. Radośnie biegające z innymi dziećmi i grające w berka. Czasem się przewróci, skaleczy, rozpłacze. Czując przy tym ból, gniew czy rozpacz. Ale też czystą, bezwarunkową radość z zabawy, z ruchu, z wiatru we włosach i kropel deszczu na twarzy. Z kawałków błota schnących potem na podrapanym kolanie. To wszystko jest częścią zabawy, przeżywania, doświadczania. I duch to rozumie, szanuje i cieszy się tym. Niczego nie ocenia, niczego nie neguje, donikąd nie dąży. Po prostu najpełniej jak potrafi doświadcza siebie.

Reasumując: nie łączę się już z duszą, wyższym ja, jam jest ani niczym innym. Śmiem twierdzić, że te poziomy są sztuczne, że są to takie same obce implanty jak czakry. Wcześniej robiłam różne dziwne duchowe procesy, soul body fusion itp. Skutek był taki, że oprogramowanie miało jeszcze większe pole do popisu w moim życiu. Jednak już dojrzałam do tego, by wyjść poza nie. Dlatego teraz podczas sesji kieruję się do swojego ducha. Wchodzę na ten poziom swojej obecności. Tylko tutaj mogę sobie ufać, bo tylko tutaj czuję prawdziwą siebie.

I owszem, zgadzam się z tym, że łącząc się z duszą, słuchając wyższego ja, wypełniając programy rodowe itd. ludziom żyje się lepiej. Łatwiej. Posłuszne realizowanie programów, misji i zadań jest bardzo satysfakcjonujące. Osobowość ma poczucie dobrze spełnionego obowiązku, wierzy w swoją misję "uzdrawiania rodu" i karmi ego wyjątkowością i ważnością. Dobry niewolnik, posłusznie żyjący wg narzuconych mu wytycznych. Z wcielenia na wcielenie, setki, tysiące lat. Zamknięty w kole wierzeń o rozwoju i uczeniu się miłości. Im lepiej niewolnik wypełnia swoje zadania, tym bardziej pan jest z niego zadowolony. Im pełniej niewolnik realizuje plan, tym większą satysfakcję odczuwa i tym bardziej sam siebie wynagradza. Życie w zgodzie z karmą, z duszą, jest dużo prostsze. Prawdziwe problemy zaczynają się wtedy, gdy niewolnik się budzi i zaczyna się szarpać, by z niewoli uciec. Bo jego programy mu na to nie pozwalają. Wtedy zaczyna się frustracja, ból, autodestrukcja. Ale to też tylko etap, który kiedyś się kończy. A po nim przychodzi zrozumienie i odczucie tego, kim się naprawdę jest. Tego, że suwerenność to naturalny stan i nikt nie jest w stanie jej odebrać. A cała reszta to tylko zabawa, gra w zniewolenie. To kolejny punkt zwrotny. Z tego miejsca odmienia się perspektywa. I znów w życie zaczyna wkraczać łatwość i lekkość. 


Poczucie własnej wartości.

Od początku: czymże jest to wysokie poczucie własnej wartości, którego większość z nas pragnie? Otóż jest ono  jakością... Matrixa. Ponieważ...